Od lat pokutuje mit, że z dziećmi nikt o seksie nie rozmawia, nikt im nie mówi o rozwoju i okresie dojrzewania, nie mają skąd czerpać wzorców zachowań seksualnych. Pozostawione same sobie szukają informacji gdzie popadnie (czemu sprzyja nieograniczony dostęp do internetu, a często i treści przeznaczonych dla dorosłych). Dowodem na tę tezę mają być telefony od młodzieży dzwoniącej pod specjalną infolinię uruchomioną przez organizację PONTON. Jeśli więc z dziećmi od najwcześniejszych lat nie będziemy rozmawiać o seksie – przekonują edukatorzy -  to wyrosną one na osoby z seksualnymi zachamowaniami, będą czuć się upokorzone i niedowartościowane. Lekarstwem więc ma być edukacja seksualna, a w jej ramach promocja antykoncepcji wszelakiej, aborcji, środowisk LGBTQ i onanistów. O takiej edukacji marzy jedna z członkiń grupy „Dziewuchy Dziewuchom”, która swój apel opublikowała na portalu społecznościowym. O czym więc należy uczyć w ramach edukacji seksualnej: „że jest tyle upodobań, ilu ludzi; że w seksie czy też jego braku najważniejsza/y jesteś TY i PARTNER (bądź jego brak); że ty lub druga osoba ma prawo nie mieć ochoty na seks; że są bardzo różne orientacje seksualne, hetero, homo, bi, że istnieją osoby aseksualne i że to wszystko jest NORMALNE (Dlaczego? BO ŻYJE SIĘ W ZGODZIE Z SAMYM SOBĄ I NIKOGO SIĘ PRZY TYM NIE KRZYWDZI); że są różne sposoby na uprawianie seksu i że każdy z nich jest dobry, pod warunkiem że obie strony wyrażają na to entuzjastyczną zgodę i że dba się przy tym o higienę i bezpieczeństwo; że ciąża nie jest karą za seks; że gwałt nie jest wynikiem zdrowego popędu seksualnego, tylko potrzeby zdominowania i upodlenia drugiej osoby; że masturbacja nie jest niczym złym i każdy ma do niej prawo”. W zasadzie więc nic nowego. Przyjemność, chęć, ochota, entuzjastyczna zgoda (bo jak mniej entuzjastyczna to już gwałt?). Szkoda tylko, że w tej wyliczance brakuje jednego – odpowiedzialności – za drugiego człowieka, z którym wchodzi się w najintymniejszą relację i za owoc tejże relacji, który może się pojawić. Bo ciąża – tu się nawet z panią autorką zgodzę – nie jest karą za seks. To dziecko, które się poczyna (ciąża to tylko stan fizjologiczny, dzięki któremu dziecko może się rozwijać w brzuchu mamy), jest konsekwencją seksu. I to winno być wyznacznikiem seksualnej gotowości – jesteś gotowy na dziecko, możesz współżyć. Tyle że edukacja seksualna w wersji proponowanej wyżej tego problemu nie zauważa, bo tam z jakiegoś powodu dziecka nie ma, a jedynie niechciana ciąża, którą można sobie usunąć, skoro przeszkadza. Bo aborcja to przecież podstawowe prawo kobiety: „Jeżeli nie zaczniemy edukować ludzi, także dorosłych, nie zaczniemy mówić o seksie otwarcie, to nadal kobieta, która usunie ciążę (nawet w bardzo wczesnym stadium, np farmakologicznie), będzie morderczynią” – przekonuje autorka. I ja także jestem za edukacją, ale taką, by w końcu dotarło do zwolenników aborcji, że usunięcie ciąży równa się zabicie dziecka, które, gdyby pozwolono mu się rozwijać, w większości przypadków doczekałoby do rozwiązania.  Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przed aborcją dziecko było, a po aborcji już nie?

Pedagodzy, nauczyciele, wychowawcy, ale też i rodzice świadomi są zagrożeń czyhających na młodych ludzi, choćby właśnie w Internecie. Stąd propozycja zajęć wychowania do życia w rodzinie (WDŻ) realizowana w polskich szkołach. Zajęcia prowadzone są odpowiednio w 73 proc. szkół podstawowych, 75 proc. gimnazjów i 43 proc. szkół ponadgimnazjalnych. Zwolennikom edukacji seksualnej program ten jednak się nie podoba, bo kładzie akcent za zupełnie inne priorytety:  „Mówimy młodemu człowiekowi: poczekaj z rozpoczęciem życia seksualnego. Okres gimnazjum czy liceum to jeszcze nie pora na aktywność seksualną, lepiej dorosnąć, stać się odpowiedzialnym człowiekiem. Jednocześnie, wbrew licznym zarzutom, na lekcjach są akcentowane elementy biologii i seksuologii. Nie uciekamy też od problemu antykoncepcji, ale wskazujemy na jej konsekwencje zdrowotne, psychiczne i moralne. Tak zostało to zagadnienie ujęte również w podstawie programowej. Mówimy też dużo o zaletach naturalnych metod planowania rodziny. Przekazujemy rzetelną wiedzę, nie wyrywkową” – mówiła w wywiadzie dla KAI Teresa Król.

Taki przekaz nie spotyka się jednak z entuzjazmem rozmaitej maści edukatorów, bo mówi to, o czym edukatorzy chcieliby milczeć. Ot, choćby o zdrowotnych skutkach stosowania antykoncepcji, o syndromie poaborcyjnym, o rozpadzie związków. I o tym, że życie zbudowane jedynie na przyjemności, bez odwołania do fundamentalnych wartości przyjemne jest tylko chwilę. I to ono upokarza kobiety, a nie brak informacji na temat pozycji seksualnych. To, co jest dla dziewczyny czy kobiety upokarzające, to fakt, że nie wie ona, jak funkcjonuje jej organizm, nie wie, jak funkcjonuje jej płodność, bo nie miała się kiedy tego nauczyć, bo ktoś jej wmówił, że bez antykoncepcji nie ma życia.

Uogólnienia, od których rozpoczęłam tekst, są oczywiście bardzo medialne, tylko że nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Edukacja seksualna zaczyna się w domu, w atmosferze zaufania. Nie na forum grupy przedszkolnej czy klasy, gdzie obca osoba rozmawia z dziećmi o ich intymnych sprawach (lekcje edukacji seksualnej nagrywane z przedszkolakami puszczały choćby telewizje śniadaniowe). Takie działania mają odrzeć dziecko z naturalnego poczucia wstydu. To jest ich cel.

To przecież w moim interesie jako rodzica leży przygotowanie dziecka do dorosłości, to ja jestem dla niego punktem odniesienia, i to ja powinnam zadbać o to, by moje dziecko ruszyło w świat wyposażone w informacje dotyczące własnej seksualności. W tym pozytywnym aspekcie, że to piękna sprawa, która łączy dwoje ludzi i owocuje w dzieciach. To jest najważniejsza lekcja, którą jako rodzice mamy przekazać swoim dzieciom. Tak wyposażone nie będą czuć się upokorzone.

Małgorzata Terlikowska