Zakazując sprzedaży alkoholi w małych butelkach i zwiększając drastycznie opodatkowanie, a tym samym ceny trunków, państwo pozbawi się dochodów budżetowych, a pijących będzie tyle samo, ile było.


Ile razy już to przerabialiśmy? Za komuny dochody ze sprzedaży wódki były fundamentem budżetu PRL. Po transformacji ustrojowej, podobnie, choć procentowy udział dochodów z akcyzy na alkohol w kasie państwa systematycznie się zmniejszał.

W pewnym momencie, wskutek genialnych posunięć kolejnych ministrów, alkohol w naszym kraju był droższy, niż u wszystkich naszych sąsiadów. Nie spowodowało to bynajmniej wzrostu populacji abstynentów. Polacy zaczęli się zaopatrywać w wódkę na Białorusi, Ukrainie, Litwie czy w Rosji, nie zawsze legalnie, w piwo w Czechach i na Słowacji, a w wina i koniaki w Niemczech.

Gigantyczne ceny alkoholi nie wpłynęły na poradzenie sobie z plagą alkoholizmu w Skandynawii. Skandynawski styl picia (do zalania się w trupa) jest powszechnie znany w Europie. Szwedzi, Finowie czy Norwegowie to najliczniejsi alkoholowi turyści, którzy jeżdżą tam gdzie można upić się taniej. 

Co stanie się, gdy wprowadzimy podobne zakazy w Polsce? Zapewne wzrośnie odsetek zgonów po zatruciu się etanolem. Odżyje prywatne bimbrownictwo. Import wzrośnie, będą cieszyć się właściciele przygranicznych sklepów, blisko turystycznych miejscowości.

Nie znaczy to, że problem alkoholizmu nie jest poważny. Jest bardzo poważny, ale nie zwalczy się go wyłącznie zakazami. Niemal w każdej polskiej rodzinie jest ktoś w mniejszym czy większym stopniu uzależniony. O dobrowolne okresy trzeźwości w sierpniu, podczas Adwentu czy Wielkiego Postu, rok w rok apelują biskupi.

Dla rozwiązania problemu alkoholizmu potrzebne są głębokie działania systemowe, obejmujące przede wszystkim edukację prowadzącą do zmiany stylu życia. Nie bez znaczenia jest także kondycja psychiczna rodaków. Z pewnością wierzącym dużo łatwiej podchodzić do konsumpcji alkoholu z umiarem, niż tym, którzy w morzu wódki muszą topić swoje lęki i frustracje.

Tomasz Teluk