Libertariański kandydat w wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych zabłysnął ignorancją godną tego, którego zainteresowania nie wykraczają poza czubek własnego nosa.

 

Gary Johnson zalicza wpadkę po wpadce. Wystawił go obóz libertarian, czyli ci, którzy wyznają fanatyczną wiarę w to, że wszelkie problemy na niebie i ziemi rozwiąże mityczny wolny rynek, a szczęście polega na tym, aby mieć jak największy majątek.

Oczywiście to duże uproszczenie, bo libertarianie chcą jeszcze aborcji na życzenia, wolnego rynku moralności, wolności do narkotyków, od podatków i religii, której bezinteresowny altruizm niektórzy uznają za groźny przejaw choroby psychicznej.

Nic więc dziwnego, że Johnson nie miał pojęcia nie tylko jak rozwiązać konflikt zbrojny w Syrii (może tworząc wolnościowe społeczeństwo oparte na aksjomacie nieagresji?), ale nie wiedział nawet co to jest Aleppo. Wiadomo, co tam, że giną miliony jakiś chrześcijan, sami sobie winni. Wolny rynek przekonań religijnych akurat aktualnie promuje islamistów w tym regionie. Skoro chrześcijanie przegrywają to znaczy mają przegrać.

W kolejnym błyskotliwym interview Johnson nie potrafił wymienić z kolei żadnego z zagranicznych przywódców. Może to i dobrze? Bo gdyby ich znał to pewnie zacząłby wydzwaniać do premiera Kijowskiego i prezydenta Wałęsy („You are our Hero”!). Zarówno Lech Wałęsa, jak i inne tuby okresu transformacji np. Jan Krzysztof Bielecki, Leszek Balcerowicz, byli wcześniej honorowani przez lobby amerykańskich libertarian.

Kandydat na prezydenta prezentujący poglądy skrajnego egoizmu, ignorancji w kwestiach zagranicznych i fetyszyzacji ekonomii należy szczęśliwie do politycznego folkloru za Oceanem. Zresztą podobnie dzieje się w Polsce i niech tak pozostanie.

Tomasz Teluk/Interia.pl