- Jesteśmy skazani na popieranie każdego ukraińskiego rządu, byle nie był prorosyjski – mówi Andrzej Talaga, publicysta, ekspert ds. międzynarodowych.

 

Jakub Jałowiczor: W czasie protestów na Majdanie mówiono, że Polska jest adwokatem Ukrainy w Europie. Czy tak nadal jest?

Andrzej Talaga: Polska musi być adwokatem Ukrainy ze względu na geopolitykę i długotrwałą strategię trwania państwa polskiego. Wystarczy rzut oka na mapę, żeby się przekonać, że Ukraina niepodległa i względnie niezależna od Rosji jest gwarancją naszego bezpieczeństwa na wschodzie. Daje nam tzw. głębię strategiczną, czyli wieleset kilometrów między polską granicą na południowym wschodzie a granicą rosyjską. Jesteśmy skazani na popieranie każdego ukraińskiego rządu, byle nie był prorosyjski. Ten strategiczny cel przez cały czas jest aktualny. Pytanie, czy poświęcamy wystarczające środki, żeby go osiągnąć? Oczywiście nie. Poprzedni rząd znacząco zwiększył pomoc rozwojową dla Ukrainy, ale to pomoc zupełnie nieadekwatna do potrzeb. W dodatku nieporównywalna z pomocą, którą świadczą Ukrainie choćby Niemcy. Za deklaracją i geopolityczną potrzebą wsparcia Ukrainy powinny pójść pieniądze. Kto rozdziela pieniądze, ten ma wpływ. Jeśli ktoś nimi nie dysponuje, to wpływu nie ma. Sami Ukraińcy postrzegają Polskę jako swojego przyjaciela, promotora w UE, sponsora, ale są realistami i patrzą, gdzie jest realna władza. A władza jest w Niemczech i Francji, czyli w krajach „formatu normandzkiego”, a nie w Polsce. Polski rząd nie potrafi załatwić sobie miejsca przy stole normandzkim i nas tam nie ma. To dlatego, że nie chciała tego nie tylko Rosja, ale i Ukraina, która wolała, żeby jej interesy popierał wobec Rosji ktoś silniejszy niż my.

Jakie mamy możliwości konkurowania z Niemcami w tej dziedzinie?

Konkurować nie możemy. Najlepiej byłoby podjąć politykę współpracy polsko-niemieckiej na Ukrainie. Wtedy wysiłki ich i nasze można by łączyć w jedno i w ten sposób nadać im większe znaczenie. Oczywiście trzeba mieć w pamięci to, że – choć w Polsce jest to krytykowane bardziej niż rzeczywiście ma miejsce – Niemcy są bardziej prorosyjscy. A może raczej mniej gotowi do otwartych awantur z Rosją. Polska jest do nich dużo bardziej chętna. Stąd bardzo trudno skoordynować wysiłki. Jednak jedyną nadzieją dla Ukrainy i dla skuteczności polskiej polityki jest połączenie jej z wysiłkami innych państw, głównie Niemiec. Wtedy owszem, można Ukrainie pomóc, można z niej stworzyć bufor - nikt tego nie chce formułować w ten sposób, ale o to przecież chodzi - między UE, NATO i Polską w szczególności a Rosją.

Czy geopolityka to jedyne, co nas z Ukrainą łączy? Co z kwestiami ekonomicznymi czy energetyką?

Gospodarczo nie łączy nas nic, poza sprzedażą a Ukrainę pewnej ilości żywności. Co do energii, to ma miejsce transfer ropy i zwłaszcza gazu przez terytorium Ukrainy. Jednak te łącza będą w przyszłości zanikały, bo polski rząd chce tak zdywersyfikować dostawy ropy i gazu do Polski, żeby w ogóle wykluczyć dostawcę rosyjskiego, a zatem i dostawy z terytorium Ukrainy. Chyba, że powstanie ropociąg Odessa-Brody, ale to jest bardzo trudny projekt ze względu na to, że Rosjanie mogą go blokować w różny sposób. Wydaje się, że związki gospodarcze poza energetycznymi nie mają żadnego znaczenia. Te energetyczne, jeżeli polityka obecnego rządu będzie skuteczna, też stracą znaczenie. Zostaje więc geopolityka.

Jan Kulczyk miał plan kupowania na dużą skalę energii elektrycznej z Ukrainy. Teraz, kiedy Kulczyka już nie ma taki projekt jest w ogóle realny?

Jeśli nie ma Kulczyka, to kto za to zapłaci? Czy jego następcy będą tego chcieli, nie wiem. Polski rząd mógłby taki projekt sfinansować czy współfinansować na zasadzie wspierania Ukrainy. Jednak pod warunkiem, że ruch byłby dwustronny, tzn. gdyby prąd mógł być dostarczany także z Polski na Ukrainę, gdyby Rosjanie zaczęli zakłócać produkcję prądu u naszych sąsiadów. Jednak szczerze mówiąc, moim zdaniem ze względu na bezpieczeństwo Polski mogłyby to być pieniądze wyrzucone w błoto. Z racji tego, że Ukraina jest nieprzewidywalna i nie wiemy, co się tam wydarzy na pewno nie powinniśmy swojego bezpieczeństwa energetycznego opierać na jakichkolwiek dostawach z tego kraju, ale raczej z kierunków mniej podatnych na destabilizację. Słowem, jeśli chodzi o linię awaryjną, to tak. Jeśli chodzi o dużą linię energetyczną - nie. Zupełnie odwrotnie jest z Litwą. Znaczące dostawy mają sens, budowanie małej linii to byłby projekt za drogi. Litwę, Łotwę i Estonię warto łączyć energetycznie z Polską. Ukrainę o tyle o ile.