Czy Rosja zaatakuje kraje bałtyckie? To pytanie stało się niezwykle aktualnej po niedawnej wypowiedzi sekretarza tamtejszej Rady Bezpieczeństwa Nikołaja Patruszewa. O tym, czy rzeczywiście możemy spodziewać się otwartego konfliktu rozmawiamy z polskim dziennikarzem Andrzejem Talagą.

 

Patruszew w ostatniej wypowiedzi dla „Rossijskiej Gaziety” stwierdził, że jeżeli NATO poprze Turcję w jej konflikcie z Rosją, Moskwa nie zawaha się przed atakiem na państwa bałtyckie. Czy to realna groźba, czy zwykły straszak?

Od pewnego czasu w Rosji nieoficjalnie mówi się o hipotetycznym ataku na państwa bałtyckie jako odpowiedzi na politykę NATO. Ale najpierw uporządkujmy sprawy. Po pierwsze, Turcja jest członkiem NATO, toteż sojusz nie może nie stanąć po jej stronie w przypadku ewentualnego konfliktu z Rosją. Po drugie, jeżeli rozwinąłby się otwarty konflikt, Rosja mogłaby zaatakować państwa bałtyckie, choć nie jest to takie oczywiste. Przy czym odpowiedź na pytanie, czy Rosja byłaby w stanie szybko zająć te państwa, jest twierdząca.

Rosyjski sekretarz mówił też, że NATO nie posiada środków do walki z Rosją w Europie Wschodniej, więc Bałtyk zostałby zajęty jednego dnia. Ile w tym prawdy?

Patruszew ma rację, mówiąc że NATO nie ma środków do obrony tego regionu, bo ich faktycznie nie ma.  Armie tych krajów są bardzo słabe, nie posiadają one skutecznej obrony przeciwlotniczej, a liczebność obecnych tam oddziałów NATO jest niewielka, jest to może kilkuset żołnierzy i kilka samolotów myśliwsko-szturmowych przebywających tam rotacyjnie. Toteż zajęcie tych państw nie byłoby żadnym problemem.

Czy taki scenariusz jest jednak realny?

Nie wierzę w to, by Rosła mogła po prostu najechać na przykład na Estonię i ją zająć. Byłaby to agresja na kraj będący członkiem NATO i okupacja terytorium sojuszu. To oczywiście spotkałoby się z odpowiedzią, być może nie wszystkich krajów paktu, bo np. Francja, Niemcy, czy Portugalia mogłyby stwierdzić, że nie są w stanie włączyć się w działania militarne i udzielą pomocy innego rodzaju, ale z pewnością zareagowałyby Stany Zjednoczone, dla których taki atak stanowiłby całkowite naruszenie równowagi i bezpieczeństwa w Europie. W takim wypadku można by się spodziewać wojny USA z Rosją. Rosja musi się z tym liczyć i tamtejsi rządzący na pewno zdają sobie sprawę, że niosłoby to za sobą ogromne ryzyko. Dlatego nie sądzę, by na Kremlu poważnie rozważano taką ewentualność. Wypowiedź Petruszewa jest więc ostatecznie straszakiem i próbą wywierania presji. Pełnowymiarowa wojna oczywiście grozi nam zawsze, ale jej prawdopodobieństwo jest dużo mniejsze, niżby wynikało z tej wypowiedzi.

Jak możemy się zabezpieczyć przed takim hipotetycznym negatywnym rozwojem sytuacji? Czy zapowiedziane przez USA zwiększenie obecności infrastruktury NATO we wschodniej Europie może pomóc?

Nie mamy tu do czynienia ze zwiększeniem obecności stałej, jest to raczej przesunięcie i relokacja środków. Część środków, które były przeznaczone na operacje w Iraku i Syrii, Amerykanie postanowili przerzucić na zabezpieczenie Europy Wschodniej. Dokładna kwota wyniosła 3,5 miliarda dolarów czyli ok. cztery razy więcej, niż obecnie. Jednak w porównaniu z 7 miliardami wydawanymi na wojnę z Państwem Islamskim nadal nie jest to dominujący rodzaj aktywności USA. Chodzi o to, by te pieniądze były wydane przede wszystkim na ćwiczenia wojskowe, a także na budowę baz logistycznych dla jednej brygady zmechanizowanej w naszej części Europy. To nie jest dużo, bo jedna baza nie jest w stanie powstrzymać ataku rosyjskiego.

Po co więc takie ruchy Amerykanów?

Są one po to, żeby siły amerykańskie weszły automatycznie do walki, jeżeli Rosjanie zaatakują. Oczywiście, jak mówiłem, jedna brygada nie byłaby w stanie ich powstrzymać, ale w momencie ewentualnego wybuchu wojny np. z Polską, Rosja automatycznie znalazłaby się na wojnie z USA i musi się liczyć ze wszystkimi tego konsekwencjami. Po to właśnie to zwiększenie finansowania obecności w Europie Środkowej i Wschodniej. Pamiętajmy jednak, że jest to zwiększenie środków budżetowych z pozycji niestałej do innej pozycji niestałej, nie jest to zwiększenie budżetu Pentagonu np. na dekadę, te środki mogą zostać wycofane po roku, dwóch, trzech. Kiedy w naszym regionie sytuacja się uspokoi, te środki będą mogły zostać wycofane.

Czy faktycznie możliwa jest jakaś zmiana ze strony Rosjan? Dotychczas nie przejawiają choćby chęci wyjścia z Donbasu, gdzie sytuacja wciąż jest napięta. Czy możemy spodziewać się reakcji Kremla na zwiększenie ilości ciężkiego sprzętu na flance wschodniej?

To że nie będzie reakcji wojennej, nie oznacza, że nie będzie żadnej reakcji. Ona oczywiście może wystąpić. Pod pretekstem tych ruchów amerykańskich Rosja może np. zintensyfikować swoją obecność wojskową w obwodzie kaliningradzkim. Mogliby dla przykładu dokonać relokacji rakiet Iskander i umieścić je na Białorusi, która jak dotąd wcale nie chciała u siebie rosyjskich wojsk. Obecność wojskowa, czy wymiana sprzętu na nowszy w tym regionie mogłaby więc nastąpić.

Czy to niosłoby za sobą zagrożenie?

Ewentualna relokacja rakiet Iskander rzeczywiście niosłaby za sobą pewne zagrożenie, jako że nie ma w tej chwili możliwości obrony przed tymi rakietami. Żaden kraj nie dysponuje systemem przeciwrakietowym, który byłby w stanie ustrzelić rakietę Iskander. Taki pocisk leciałby z Królewca do Warszawy w ciągu pięciu, lub sześciu minut. Dla Polski byłoby to więc niezwykle groźne, gdyby doszło do otwartej pełnowymiarowej wojny z Rosją. Ale czy w odpowiedzi na przesunięcie brygady zmechanizowanej do Europy Wschodniej, Rosja zaatakuje Estonię? Nie, nie zaatakuje.

Bardzo dziękuję za rozmowę

Rozmawiał MW