Proces Andrieja Własowa przed sądem wojskowym był formalnością – latem 1946 r. został skazany na śmierć przez powieszenie.
Stracono go w sposób podobny do tego, jak ze zdrajcami rozprawiali się w ostatnich miesiącach wojny hitlerowcy. Własow zawisł na strunie fortepianowej. Aleksander Sołżenicyn twierdził, że również na żelaznym haku, który kat podczas egzekucji wbił skazanemu w podstawę czaszki. Władza sowiecka nie miała litości dla renegatów takich jak on.
Jego nazwisko już podczas wojny było symbolem kolaboracji. "Własowiec" – trudno było o gorszą obelgę. Tak nazywano właściwie wszystkich żołnierzy Armii Czerwonej, którzy po wzięciu do niewoli zwrócili się przeciw władzy radzieckiej. Dużo łatwiej było zarzucać im "zdradziecki charakter" ("Biologia? Mieli to we krwi?" – kpił Sołżenicyn) i "tchórzostwo". Tymczasem ich zdrada miała więcej wspólnego z desperacją, bo nie mogli liczyć ani na poparcie Hitlera, ani na litość Stalina.
Radziecka propaganda uznawała ich za "byłych Rosjan". Z oczywistych względów w ZSRR przez lata nie można było zadać pytania: dlaczego ponad milion obywateli radzieckich chciało walczyć przeciwko własnemu krajowi?
Więcej w artykule Mateusza Zimmermana "Własow – zdrajca jak wyrzut sumienia"
AM