Jeśli nawet politycy tych państw nie mówią tego wprost, to tak myślą i tak działają ‒ hasło z 1939 roku: „Nie będziemy umierać za Gdańsk” dalej pokutuje, także w dużej części państw Paktu Północnoatlantyckiego. Przypomnijmy, że to tercet Niemcy-Francja-Włochy zablokował w 2008 roku na szczycie NATO w Bukareszcie otwarcie drogi dla Gruzji do „NATO-wskiej rodziny”. Gdy dzisiaj szef niemieckiego MSZ Frans Walter-Steinmeier mówi, że manewry Anakondaw Polsce to wymachiwanie szabelką na Rosję, to tym bardziej należy uznać za olbrzymi sukces formalne decyzje szczytu NATO w Warszawie – które w dużej mierze przygotowane zostały wcześniej – o militarnej obecności państw członkowskich Paktu na terenie Polski i krajów bałtyckich. Osiągnięto to, gdy coraz więcej elit polityczno-biznesowych Europy Zachodniej szuka pretekstu do ponownego zacieśnienia stosunków z Rosją ‒ przedłużenie kolejnych sankcji UE wobec Kremla nastąpiło prawdopodobnie po raz ostatni. Postanowienia lipcowego szczytu są sukcesem naszym, ale też Rygi, Tallina i Wilna. Ale także dowodem, że Polska ugrała w tej skomplikowanej grze krzyżujących się interesów nie tylko więcej niż początkowo można było oczekiwać, ale zdecydowanie więcej niż to, czego poprzednie władze realnie chciały rok temu. Bajania Sikorskiego o dwóch brygadach należy potraktować tak, jak na to zasługują i tradycyjnie wzruszyć ramionami.

Szczyt NATO w Warszawie jest olbrzymim sukcesem militarnym i przełomem psychologicznym – i to nie tylko wśród państw Paktu, ale wśród potencjalnych, w przyszłości, członków NATO i aliantów za wschodnią granicą Rzeczpospolitej. Dla Kijowa czy Tbilisi jest to szczególny moment, bo na oczach tych państw Pakt Północnoatlantycki publicznie dokonuje podarcia i wrzucenia do kosza na śmieci umowy Rosja – NATO z 1997, zakładającej stałą nieobecność wojsk NATO w krajach sąsiadujących z Federacją Rosyjską. Dla Rosji był to od dawna, od co najmniej agresji na Gruzję w sierpniu 2008, świstek papieru. Dla strony euroatlantyckiej stał się on takowym dopiero, o naiwności, po agresji Kremla na Krym i wschodnią Ukrainę. Pokazanie przez szeroko rozumiany Zachód, że jednak, mimo wszystko, mimo oporów Niemiec – bo przecież to jednak wciąż USA decydują – można mieć w nosie strategiczne i prestiżowe interesy Rosji, jest zachętą dla naszych wschodnich sąsiadów, aby rosyjskiego niedźwiedzia w dalszym ciągu bezkarnie brać za kudły. To doprawdy może być geopolityczny, wymierzony w przestrzeń postsowiecką, breaking point.

Geopolityczne szachy, szczególnie gdy nie są to „szachy błyskawiczne” (a takie naprawdę istnieją), wymagają czasem poświęcenia figury dla zdobycia figury ważniejszej czy nawet hetmana. Tak należy odczytać decyzję o czynnym wejściu Polski do koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu. Polacy nie będą walczyć, ale szkolić i „dokonywać rozpoznania”. Niby to soft-obecność,ale tak naprawdę poszerzenie koalicji o największe państwo „nowej Unii” (nowej Europy, jakby to sformułował nieszczęsny ex-sekretarz obrony USA Donald Ramsfeld) i szóstego co do wielkości państwa UE. Czy grozi nam to potencjalnym odwetem ze strony islamskich terrorystów? Tak, choć przecież koalicjaanty-ISIS liczy przeszło 60 państw, a na zamachy najbardziej narażone są kraje z największymi skupiskami muzułmanów typu USA, Wielka Brytana, Francja i w jakiejś mierze Niemcy. Jednak: tak, ale gra warta jest świeczki. Nie przypadkiem decyzja taka podjęta została niedługo przed szczytem NATO jako silna polska karta w grze na finiszu tych negocjacji.

Polska nie jest samotną wyspą na światowym oceanie. Nie istnieje pojęcie geopolitycznej autarkii. Jeżeli ma to służyć znaczącemu zwiększeniu polskiego bezpieczeństwa geostrategicznego względem Rosji – to trzeba to było zrobić, nawet zaciskając zęby. Geopolityka nie jest restauracyjnym menu, z którego można wybrać, co się chce. Wybraliśmy większe bezpieczeństwo geopolityczne w pakiecie z udziałem w koalicji przeciwko wrogom chrześcijaństwa. Zapewne była to konieczność.

Ryszard Czarnecki

*tekst ukazał się w lipcowym numerze "Nowego Państwa"