Natomiast co do początku zdania, to prawda i sam biję się w piersi jako jeden z głównych winowajców. Dziennikarze powinni się zająć, ale nie zajęli. Sprawa ACTA już dawno prosiła się o porządny tekst śledczy. A już na pewno w momencie kiedy procedowano ją na Radzie UE podczas posiedzenia zajmującego się rybołówstwem i rolnictwem. Sprawa ACTA prosiła się o tekst na miarę Reszki i Majewskiego z „Rzeczpospolitej”, albo Tokarza z „Pulsu Biznesu”, ale kilku takich jak oni nie może zająć się wszystkim. 

 

Problem w tym, że w Polsce dziennikarze powinni się zajmować wieloma sprawami, którymi się nikt nie zajmuje. Niedawno zadzwonił do mnie znajomy prawnik poruszony nieprawidłowościami przy jednym ze szpitalnych przetargów. Prosił bym mu pomógł znaleźć odpowiednią gazetę, do której może się zgłosić. Miałem z tym poważny kłopot. Zacząłem  lecieć w myślach po redakcjach. Tu zwalniają, tych interesuje tylko biznes, ci się boją procesów, tych interesować może tylko to czy dyrektor szpitala kogoś zarżnął lub zerżnął, ale nie jakieś skomplikowane procedury, ci nie wezmą z przyczyn politycznych, ci to schrzanią.

 

Problem leży również w tym, że czystki w redakcjach dotknęły często redakcyjnych specjalistów. Facetów, którzy siedzieli i dłubali sobie w swojej działeczce, chodzili za nią. To byli nie tylko specjaliści w swoich dziedzinach, ale i prawdziwi obrońcy republiki - tacy nasi cisi hoplici. Znam wiele takich osób. Niektórzy po trzykrotnych obniżkach pensji uciekli w politykę, biznes, zostali doradcami prezesów, albo ministrów. Niektórzy mają się jeszcze lepiej, bo pozakładali agencje pr-owskie albo firmy lobbystyczne, czasem obsługują nawet firmy, które kiedyś opisywali w negatywnym kontekście. Trudno się dziwić tym firmom, w końcu nikogo się nie ceni tak, jak byłego groźnego wroga.  Niektórzy błąkają się dziś po różnych redakcjach, łapią chałtury, albo harują pisząc o tematach, na których się nie znają, bo brakuje ludzi. I  tak to leci. Niektórzy i niektóre znaleźli/znalazły bogatych mężów lub żony i mają się jak pączki w maśle. Oto historia ostatnich lat polskiego dziennikarstwa w pigułce. 

 

I właśnie to mnie najbardziej irytuje. Że w wielu redakcjach zostają często nie najzdolniejsi, nie najlepsi specjaliści, nie najpracowitsi, a specjaliści od zwolnień. Lizusy prezesów zdolne traktować mądrzejszych, a często i starszych od siebie, jako pozycje w arkuszu excellowskim, i doceniające tylko takie same miernoty jak oni, które tylko zwalniać potrafią. A nad nimi - na wyższych piętrach - znajdują się rozbuchane piony biznesowe redakcji, ci wszyscy analitycy, hr-owcy, z których trzy czwarte są nikomu niepotrzebne.

 

O przepraszam, potrzebne. Ich tok myślenia wygląda następująco: „firma generuje za dużo kosztów za mało zysków, więc zwolnimy trochę nierobów z redakcji, bo I tak włóczą się po mieście, nie odbijają kart zbliżeniowych jak my, są niepotrzebni.”
Ponieważ po takim cięciu, zyski są jeszcze niższe, a koszty wciąż wysokie, więc jakie jest wyjście? Dalsze cięcie redakcji. Pionów „biznesowych” długo się nie tnie, bo przecież to one są od cięcia. A jeszcze nad nimi, na najwyższym piętrze, wielcy jak królowie, siedzą panowie prezesowie, którzy jako jedyni mają kontakt z panem Bogiem, czyli właścicielem. Ci właściciele ze statków, które sami zatopili, zejdą ostatni tłumacząc akcjonariuszom, że był kryzys prasy i nic się nie dało więcej zrobić.            

 

Wiktor Świetlik

 

sdp.pl