Dane rzeczywiście robią wrażenie. W 1990 roku liczba zakonnic w zgromadzeniach czynnych spadła z niemal 24 tys. do 19,6 tys. 20 lat temu było niemal 1200 nowicjuszek, czyli kobiet, które w różnych zgromadzeniach rozpoczynały szkołę życia zakonnego. W 2010 r. było ich 355. A w zgromadzeniach klauzurowych też nie jest jakoś specjalnie różowo. Do wielu klasztorów od kilku lat nikt nowy nie wstąpił.



Te dane doskonale pokazują głęboki kryzys religijności, jaki dotknął Polskę. Nie ma się, co oszukiwać, jeśli młode kobiety nie chcą poświęcić swojego życia wyłącznie Chrystusowi to, coś złego dzieje się z wiarą i pobożnością. Można i trzeba szukać przyczyn socjologicznych czy społecznych. Jedynactwo jest niewątpliwie jedną z nich, bo o wiele trudniej jest poświęcić się życiu zakonnemu, gdy ma się świadomość, że jest się jedynym opiekunem dla rodziców i jedyną nadzieją dla nich na wnuki. Niewątpliwie swoje znaczenie ma także zmiana kulturowa, która sprawia, że o wiele trudniej jest podejmować decyzje na całe życie. Ale nie przeceniałbym tych zjawisk. O wiele istotniejsze jest to, że w wymiarze społecznym – nasza wiara stygnie, staje się mniej dynamiczna i nie rodzi zaangażowania.



Widać to zresztą nie tylko w liczbie powołań zakonnych, ale szerzej w całym podejściu do życia. Największe wzburzenie budzi w czasie rozmaitych spotkań, gdy mówię, że pytaniem dla katolickiego małżeństwa nie jest: „ile chcemy mieć dzieci?”, ale „ile Bóg chce dla nas dzieci?”. Zawsze słyszę wówczas zapewnienia, że to bzdura, że po to mamy rozum, by samemu decydować. I tak samo myślą ludzie, których Bóg chciałby powołać do zakonu. Nie zadają sobie pytania, czego Bóg chce ode mnie, ale czego ja chcę od Boga i od życia. A z takiej perspektywy myślowe, która w istocie jest perspektywą niewiary, trudno wybrać wyrzeczenie i posłuszeństwo, w czasem rzeczywiście kostycznych instytucjach, jakimi są niektóre zgromadzenia zakonne. Jeszcze pół wieku temu było jasne, że owa kostyczność jest krzyżem, który niesiemy, aby wypełniać wolę Bożą. Dzisiaj jest tylko – w naszej perspektywie – tylko pozbawionym sensu wysiłkiem, z którego nic nie wynika.



Nic nie wskazuje na to, by coś miało się zmienić. Cała nasza kultura wypłukuje z nas wiarę. Życie zakonne jest pierwszą tego ofiarą, ale coraz lepiej widać też kolejne. Rodziny kurczą się, jedno, dwoje dzieci to maksimum, na które nas stać. Rozwody stają się częstsze (bo to, jak z życiem zakonnym, jeśli nie ma Boga, jeśli nie czeka nas sąd, to po co się męczyć czy wysilać?), a i samo małżeństwo jest coraz częściej przekładane na „wieczne nigdy”. I nie ma się, co oszukiwać, że to tylko kultura, cywilizacja. Główna choroba toczy bowiem naszą wiarę. A uzdrowić ją mogą tylko święci. Tacy, jak św. Franciszek czy święta Klara, którzy pokazali swoim współczesnym, że życie zakonne jest niesamowitą przygodą, ale też wielkim wezwaniem. Nam zaś trzeba nie tylko modlić się o takich świętych, ale także błagać Pana, by i z naszego domu powołał swoich kapłanów i swoje służebnice, i przygotowywać swoje dzieci, by były na taki wybór gotowe.



Tomasz P. Terlikowski