Czy UE ma jeszcze szansę przerodzić się w „Stany Zjednoczone Europy”, o których już w 1946 roku mówił Winston Churchill w przemówieniu  wygłoszonym w Zurychu? - Przeczytaj inne teksty z "Teologii Politycznej Co Tydzień" nr 17: Superpaństwo UE?Przeczytaj inne teksty z "Teologii Politycznej Co Tydzień" nr 17: Superpaństwo UE?

Przeczytaj inne teksty z "Teologii Politycznej Co Tydzień" nr 17: Superpaństwo UE?

Michał Kuź

Czy UE ma jeszcze szansę przerodzić się w „Stany Zjednoczone Europy”, o których już w 1946 roku mówił Winston Churchill w przemówieniu  wygłoszonym w Zurychu? Cóż, najprostsza odpowiedź brzmi: „nie”. Nie, bo UE nigdy nie miała być „Stanami”. A ostatnie nadzieje, że się nimi stanie, upadły wraz z wejściem w życie traktatu z Lizbony. Dziś eurokraci parafrazując nieco premiera Wiktora Czernomyrdina mogą powiedzieć: „chcieliśmy tego co zawsze i wyszło też jak zwykle”. Chcieli bowiem uniwersalistycznego, biurokratycznego tworu podobnego do Europy Napoleona w chwili jej największej potęgi, a wyszło im niezborne, rozsypujące pod naporem nacjonalizmów imperium podobnego do Austro-Węgier w chwili upadku.

Prawda jest bowiem taka, że UE jest nieznośnie anachroniczna i wciąż ukradkiem nawiązuje do absolutystycznej wizji państwa – lewiatana, który wszystko co może ujednolica, homogenizuje i nieodmiennie karmi centrum kosztem peryferii. Unia Europejska i jej elity zupełnie nie zrozumiały fundamentalnego znaczenia doświadczenia amerykańskiego doświadczenia budowy republikańskiej federacji.

Dziś oczywiście taka federacja to zagadnienie czysto akademickie. Po Brexicie,  po kryzysie, walutowym i uchodźczym oraz po przejęciu roli hegemona przez zagubione Niemcy nikt nikomu w Unii nie ufa na tyle, aby na poważnie myśleć o podobnych rozwiązaniach. Gdyby jednak popuścić nieco wodze fantazji, można sobie wyobrazić inną federalizację. Federalizację opartą o wzorce anglosaskie, w ramach której uniknąć można byłoby alienacji peryferii i bolesnego deficytu demokracji w centrum. Być może takie zjednoczenie chętniej poparłaby też Wielka Brytania oraz tak zwane Kraje Nowej Unii.

Oczywiście rzecz nie w tym, aby rozwiązania amerykańskie dosłownie replikować w innym przecież kontekście historycznym i geopolitycznym. Ze względu na większe niż w przypadku stanów USA różnice kulturowe i językowe, w przewidywalnej przyszłości nie powstałaby w Europie federacja tak spójna jak w Ameryce. Byłaby ona stanowczo bardziej „konfederacyjna”, mogłaby się jednak stać funkcjonującym bytem politycznym. Kiedy porównać próbę zjednoczenia krajów członkowskich UE i zjednoczenie wyłaniających się z wojny o niepodległość trzynastu Stanów Założycielskich, widać tymczasem wyraźnie, że w UE w sensie ustrojowym zrobiono wszystko dokładnie na odwrót niż w USA. Jak więc łatwo przewidzieć, i rezultaty są odwrotne, Zamiast Stanów Zjednoczonych Ameryki otrzymaliśmy „Stany Podzielone Europy”.

Kluczowe dla obecnego rozpadu UE wydają się tu trzy antynomie. Po pierwsze, deficyt demokracji i biurokratyzacja zamiast rządu reprezentatywnego. Po drugie, układ centrum-peryferie zamiast kompromisu pomiędzy słabszymi i silniejszymi bytami państwowymi. Po trzecie i najważniejsze wreszcie, brak wyraźnego podziału na szczebel federalny/unijny i stanowy/krajowy zamiast przejrzystej i jasnej struktury federalnej. W rezultacie UE jest w polityce wewnętrznej bezzębnym, acz apodyktycznym, regulatorem, a w polityce zagranicznej słabym bytem, niezdolnym do obrony swoich interesów. Stany Zjednoczone tymczasem nawet dziś, po co najmniej dwóch okresach gwałtownej centralizacji (woja secesyjna i New Deal) są w polityce wewnętrznej zaskakująco niespójne i homogeniczne, zaś w polityce zagranicznej stanowią absolutną potęgę.

Co do pierwszego punktu, to należy zaznaczyć, że u samego zarania tym przeciwko czemu buntowały się Stany Założycielskie począwszy od 1773 (herbatka bostońska) był ni mniej, ni więcej tylko reżim biurokratyczno-regulacyjny pozostający poza kontrolą obywateli. Stąd istniejąca do dziś niechęć do biurokracji federalnej oraz jej nadmiernego rozrostu. Co jednak najważniejsze, stąd też i pewna niechęć samej biurokracji federalnej, by wchodzić w kompetencje stanów i regulować kwestie dotyczące życia codziennego ich mieszkańców.

Zjednoczenie polityczne, do którego doszło po konwencji filadelfijskiej w 1787, było wyraźnie podyktowane interesami geopolitycznymi całej grupy stanów i pierwotnie kompetencje rządu federalnego do obrony tych interesów się ograniczały. Konstytucja pozwalała więc rządowi na stworzenie armii oraz marynarki, obronę granic, regulacje celne i utworzenie wspólnej waluty. Równocześnie jednak wyraźnie zabraniała władzom centralnym przejmowanie kompetencji, których stany konstytucyjnie na szczebel federalny nie przekazały.

Stąd na przykład tak duże różnice dotyczące praw stanowych, powalające nawet na istnienie w niektórych stanach kary śmierci, a w innych nie. Stąd też odmienne regulacje dotyczące używek i alkoholu, obowiązku szkolnego czy prawa mieszkaniowego. W poszczególnych stanach funkcjonują też do pewnego stopnia różniące się systemy podatkowe, a także sposoby finansowania szkolnictwa, infrastruktury i wydatków socjalnych. Nawiasem mówiąc, pozwala to stanom konkurować w przyciąganiu inwestycji i zachęcania do osiedlania się akurat na ich terenie. I, co ciekawe, doświadczenia te nie zawsze wskazują, że ortodoksyjny neoliberalizm jest najlepszym rozwiązaniem. O ile bowiem szefowie korporacji cenią sobie niskie podatki i liberalne prawo, o tyle pracujący dla nich wykształceni mieszkańcy cenią sobie bezpieczeństwo i dobrą infrastrukturę. Władze stanowe muszą więc szukać tu pewnej równowagi.

Takie rozwiązania są jednak z gruntu obce europejskiemu umysłowi prawnemu. Oczywiście odmienności w niektórych wymienionych sferach istnieją również w UE. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że są one nie tyle wpisane w system sprawowania władzy, ile przez ów system niechętnie tolerowane przy braku narzędzi przymusu koniecznych do wprowadzenia pełnej homogenizacji prawnej i gospodarczej. Najnowszym dowodem że tak jest w istocie jest chociażby propozycja utworzenia silnie ujednoliconego europejskiego superpaństwa autorstwa Franka Waltera Steinmeiera (ministra spraw zagranicznych Niemiec) i Jeana Marca Ayraulta (jego francuskiego odpowiednika).

Co więcej, nie mogąc osiągnąć porozumienia co do swoich celów geopolitycznych, UE już od dawna idzie, a raczej pełznie, ową fatalną drogą przed którą przestrzegał nowoczesne demokracje Alexis Tocqueville. Unia postanowiła mianowicie oplątać obywateli „siecią małych, zawiłych, drobiazgowych i jednolitych reguł…” dotyczących wszystkiego, od mocy żarówek, poprzez handel tytoniem, na krzywiznach bananów skończywszy. Dodać do tego należy, że są to regulacje, które obywatelom tym trudniej jest akceptować, że powstają w warunkach oczywistego deficytu demokracji.  Parlament UE nie posiada inicjatywy ustawodawczej. Nieobieralna, a jedynie zakulisowo wyłaniana, Komisja otacza się zaś coraz to nowymi urzędniczymi ciałami i swobodnie zwiększa własne kompetencje ponad to, co zostało zapisane w traktatach...

Czytaj dalej na łamach ,,Teologi Politycznej''