Joanna Gwiazda. WRON rozgrzeszono już przy Okrągłym Stole.

Martyna Ochnik: Dzień dobry. Dzisiaj znowu jak co roku wspominamy wprowadzenie stanu wojennego. Jak Pani zapamiętała 13 grudnia 1981r.?

Joanna Gwiazda: Zapowiedzi wprowadzenia stanu wyjątkowego, jak go wówczas nazywaliśmy, dostrzegaliśmy już od pewnego czasu. Niestety, mieliśmy poważny problem z naszym przewodniczącym Lechem Wałęsą, który był przeciwny, żeby ostrzegać społeczeństwo przed takim zagrożeniem.

Od kiedy mieliście mocne podejrzenia co do rozwoju wypadków w tym kierunku?

W pewnym momencie zaczęły chodzić po zakładach pracy takie grupy, w których składzie była milicja. Obserwowali wszystko; przypuszczam, że dokonywali przeglądu logistycznego w celu stwierdzenia, gdzie najłatwiej będzie uderzyć, jakie są najsłabsze punkty. Poza tym wskazywała na to ogólna sytuacja polityczna. Mieliśmy już sygnały, że Związek ma szanse się odrodzić. Ludzie zaczynali zauważać, że intencje władzy nie są chyba czyste, że może trzeba znowu wziąć sprawy we własne ręce, w ręce załóg. 29 listopada na walnym zebraniu delegatów złożono wniosek o wyrzucenie grupy osób z Zarządu Regionu – nawiasem mówiąc, nie podano kto ten wniosek złożył. W Zarządzie Regionu byłam ja, Andrzej i wielu naszych przyjaciół, a wtedy dowiedzieliśmy się, że trzeba w Zarządzie przeprowadzić jakieś porządki, niektóre osoby usunąć. To się częściowo udało, tak że znaleźliśmy się poza Zarządem Regionu; Andrzej był jeszcze wtedy w Komisji Krajowej, stamtąd nie udało się go wyrzucić, natomiast ja wróciłam do pracy w Centrum Techniki Okrętowej. Od tego momentu mieliśmy pełne ręce roboty, bo zaniepokojeni ludzie koniecznie chcieli się z nami spotykać. W Stoczni Gdańskiej wzbierał już bunt przeciwko Komisji Zakładowej prawie mianowanej przez Wałęsę. Pojawiła się szansa, że wczesną wiosną Związek wróci do korzeni czyli demokracji oddolnej.

Należy też zauważyć istotną okoliczność. My tu w Gdańsku mieliśmy takie doświadczenia, że władza uderza zawsze, kiedy ludzie są w pewnym sensie najsłabsi czyli podczas najkrótszych dni, przed świętami, kiedy moknie się czy marznie na przystankach, kiedy uwaga kieruje się w sposób naturalny ku przygotowaniom i zakupom świątecznym. Przecież myśmy to przeżyli w 1970 r. Właśnie w takim okresie doszło do masakry w Gdyni, do wydarzeń w Gdańsku.

Nieprzypadkowo zima, trudny czas.

Tak. I w 1982r. wszystko mówiło nam, że władza zamierza wykonać jakiś ruch. Jednak nie przewidzieliśmy, że stanie się to akurat 13 grudnia; przypuszczaliśmy, że zdarzy się to tydzień później. To byłoby z punktu widzenia władzy optymalne rozwiązanie, ponieważ wtedy zostałoby raptem kilka dni do Świąt.

12 grudnia odbywało się w Gdańsku w sali BHP posiedzenie Komisji Krajowej, w którym Andrzej uczestniczył. Mieliśmy już wtedy wydrukowane kilka ryz ulotek będących instrukcją zachowania się podczas ewentualnego stanu wyjątkowego. Próbując przewidzieć, przed czym trzeba będzie się zabezpieczyć, pisaliśmy na przykład, że opór musi trwać do czasu wypuszczenia na wolność władz związkowych, bo spodziewaliśmy się aresztowań. Pisaliśmy też, że jak pojawią się w telewizji jacyś związkowcy, to mogą to być sobowtóry. Zasadniczym jednak celem stworzenia takiej instrukcji było przekonanie, że ludzie muszą wiedzieć. Nie ma nic gorszego niż kompletne zaskoczenie i niewiedza, bo to wywołuje ogromny szok i niezdolność do racjonalnego działania. I to się niestety Jaruzelskiemu udało – ludzie przeżywali szok, kiedy nagle w środku nocy milicja wywalała drzwi, zabierała w piżamach, na oczach płaczących dzieci, nie wiadomo dokąd.

Tymczasem Wałęsa uważał informowanie społeczeństwa za niepotrzebne - „nie, nie, bo jak będziemy ostrzegać, to podpowiemy czerwonemu”…

To takie myślenie w stylu, że trzeba wzmacniać lewą nogę?

Tak. Dlatego mieliśmy z tym problem, szczególnie w Gdańsku gdzie rządził Wałęsa. Jednak znalazły się jakieś trzy Komisje Zakładowe, chyba oba porty, gdański i gdyński praz Stocznia w Gdyni, które wzięły te ulotki. Ludzie wyrzuceni z Zarządu Regionu, w tym i my oraz wielu naszych znajomych z czasów opozycji jeszcze przedsierpniowej, spotykaliśmy się już sami próbując nadal jakoś przeciwstawić się tej komunie.

Byłam wtedy na takim spotkaniu w Gdyni, a Andrzej w Gdańsku, na posiedzeniu Komisji Krajowej. Wróciliśmy do domu bardzo późno, strasznie zmęczeni, więc nawet nie zjedliśmy krupniku, który wcześniej ugotowałam tylko poszliśmy spać.

Pamiętam, że jak się obudziłam, mieszkanie pełne było WRON-y. Po Andrzeja przyszło sześciu, a czterech po mnie; w zależności od szarży. Wyłamali drzwi. Zrobiłam im awanturę – dlaczego wyłamali drzwi, czy nie mogli pukać?! Oni na to, że owszem stukali, dzwonili, ale nie doczekali się żadnej reakcji.

Ja wstałam, ale Andrzej spał, więc próbowali go obudzić. W końcu zaczęli mnie prosić – pani Anno, czy nie mogłaby pani męża obudzić? Ja na to – niech jeszcze pośpi ile może, zmęczony jest. Stali tylko nad łóżkiem męża, widocznie mieli prikaz, że przemocy wobec Gwiazdy nie wolno stosować, może mieli nadzieję, że zwabią go do jakiegoś okrągłego stołu czy czegoś równie nieciekawego. Mówili więc tylko – panie Andrzeju, wojna się zaczęła! A mąż na to – tak, wiem, Polak z Polakiem się dogadał. Ale panie Andrzeju wojna jest! Jak się zaczęła, to tak szybko się nie skończy – mąż przykrywał sobie głowę jaśkiem i spał dalej. I znowu do mnie, żebym go obudziła. Ja na to – a po co? Jak się wojna dopiero zaczęła, to zaraz się nie skończy, niech mąż pośpi póki może.

Wreszcie jednak Andrzej wstał, już szarzało. Zaczęli go popędzać, że mają w samochodzie radio, już przemawia pan generał Jaruzelski i chcemy posłuchać… Oznajmiłam stanowczo, że na wojnę nie pójdziemy na głodnego, więc odgrzałam krupnik, zjedliśmy go, zrobiłam herbatę.

A czy poczęstowała pani funkcjonariuszy?

Nie, nigdy nie częstowałam bezpieki. Zawsze też mieli do mnie pretensje, że nie pozwalam im umyć rąk po rewizji – u pani tak brudno, to chcemy ręce umyć. Ja im na to – to chodźcie do jakichś na przykład sekretarzy partyjnych, tam mają na pewno czysto.

Kiedy już zjedliśmy i wypiliśmy, Andrzej zażądał, by dano nam nakazy aresztowania. A oni, że nie. No to nie wyjdziemy. A powód był taki, że nie chcieli wręczać ludziom tych nakazów, może chcąc w ten sposób powiększyć grozę sytuacji.

Stworzyć dodatkowe poczucie niepewności co do swojego losu.

Na takim nakazie jest choćby data, miejsce docelowe. Kiedy pytałam o to, odpowiadali tylko – a co pani taka ciekawa! Bo jak na rozwałkę, to nie wezmę nowego kożucha, po co go niszczyć, mówiłam.

Andrzej strasznie się zdenerwował. Chwycił czekan, ogromny, kopię czekana Zaruskiego, z takimi się teraz nie chodzi, mąż był z nim tylko raz na lodospadzie; i z tym czekanem na nich ruszył… Musieli być rzeczywiście dobrze wyszkoleni, bo ilu ich było, tak wszyscy w jednej chwili stłoczyli się w naszym wąziutkim korytarzyku, w dziwnym takim przysiadzie. Wtedy Andrzeja rozbroił taki młody milicjant, blondynek, który zaplątał się akurat w kuchni. Wyszedł z niej, popatrzył na Andrzeja jak by ujrzał Archanioła z ognistym mieczem i powiedział – panie Andrzeju, to ja nie wiedziałem, że pan się wspina… Andrzej zaczął się śmiać, a z korytarzyka wysunęła się czyjaś ręka z nakazami internowania jak z białą flagą. Nie wiem czy nie byliśmy jedynymi, którzy dostali tej nocy nakazy na piśmie.

Mieliśmy zostać przewiezieni do zakładu internowania w Czarnem, nie wiedzieliśmy nawet gdzie to jest, ale i tak zawieźli nas oboje do Strzebielinka i tam rozstaliśmy się na długie miesiące. Mnie i inne kobiety wywieźli do aresztu śledczego na Kurkowej w Gdańsku, stamtąd do Fordonu, dalej trafiłam do Gołdapi, do Darłówka, a Andrzej po Bożym Narodzeniu przewieziony został helikopterem do Białołęki.

Mówi się, że stan wojenny złamał kręgosłup moralny nie tylko Solidarności, ale całego narodu.

Oczywiście! Poza tym stanowił atak na poziomie czysto biologicznym, Przede wszystkim wielki szok – lidzie wierzyli, że skoro Solidarność jest legalna, to jej członkowie są bezpieczni. Do tego puste półki sklepowe, niemożność zdobycia podstawowych artykułów; zerwana łączność telefoniczna, godzina milicyjna… Nie wiemy wciąż dokładnie, ile osób nie przeżyło, bo nie było jak wezwać karetki. Potem kiedy już znalazłam się na wolności, dowiadywałam się o takich dramatach. Nam, którzy zostaliśmy internowani oszczędzone zostały niektóre przeżycia; nie byliśmy na przykład świadkami szturmowania czołgami zakładów pracy czy widoku siedziby Solidarności, zdewastowanej, z powybijanymi oknami, okradzionej ze wszystkich dokumentów.

Trzeba było mieć wielką siłę charakteru by w takich okolicznościach nie ugiąć się, nie przyjąć propozycji dogadania się.

Myślę że jednak większość się nie poddała. Tylko o nich mniej słyszymy, bo ci którzy poszli na współpracę, zrobili potem kariery. To może stwarzać fałszywe wrażenie, że niemal wszyscy jakoś się złamali. Solidarność liczyła 9 milionów 200 tysięcy członków. Niestety, wiele osób dało się skłonić do wyjazdu z Polsku. Zdaje się, że każdemu czy większości proponowano wolność w zamian za obietnicę opuszczenia Polski. To z jednej strony mogło wydawać się atrakcyjne, ale też były sytuacje niemal przymusowe. Na przykład poznaliśmy w Australii sędziego, którego internowano. Jego żona została sama z dwójką malusieńkich dzieci. Często to kobiety upierały się przy wyjeździe – bo ciężkie życie, bo dzieci… Trudno tych ludzi potępiać, niemniej był to rodzaj dezercji. Nas też próbowano zachęcić do wyjazdu. Zostaliśmy.

W tym kontekście szczególnie wyraźnie widać jak rozmaite późniejsze kariery musiały zostać legitymizowane przy Okrągłym Stole.

Tak… Ludzi, którzy zdecydowanie sprzeciwili się Okrągłemu Stołowi, w życiu publicznym teraz nie ma. Popularność udało się zachować Ani Walentynowicz czy Andrzejowi, ale to tylko dzięki ciężkiej pracy. Jeździliśmy po całej Polsce i jeśli gdziekolwiek znalazło się choćby pięć osób, które chciały wysłuchać naszego wykładu, to myśmy jechali. Z trudem wydawaliśmy gazetki…

Muszę jednak zaznaczyć też, że moja sytuacja była stosunkowo dobra. Kiedy opuszczało się zakład internowania, można było powrócić do swojego miejsca pracy. W chwili internowania nie byłam już w Zarządzie Regionu, bo jak wspomniałam wylano nas, więc mogłam wrócić do pracy w Centrum Techniki Okrętowej. Natomiast koleżanki zatrudnione na etatach związkowych wychodziły w próżnię, a pracy innej znaleźć nie mogły. Potem przecież szybko przyszła ruina gospodarki, plan Balcerowicza, powszechne bezrobocie. I to był ten drugi okres, kiedy ludzie załamywali się. Nie mieli z czego żyć.

W tej chwili społeczeństwo niby wie, że takie były tamte realia. Mimo to, pomimo sądowych wyroków ludzie potrafią nadal obdarzać zaufaniem „legendę Solidarności”, noblistę Wałęsę. Zastanawia mnie ten paradoks.

Jak już mówimy o Bolku, to niektórzy twierdzili, że w Solidarności był wspaniałym przywódcą, tylko pokazał się z tej złej strony jako Prezydent RP. Ale to nieprawda. On był taki sam od początku. To że Solidarność nam się udała, to tylko dzięki naszym rozgałęzionym kontaktom w zakładach pracy. Przecież pierwszy strajk w obronie Ani Walentynowicz prowadził Wałęsa z Borusewiczem, ale zakończyli go po trzech dniach. Wtedy myśmy zorganizowali Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. To był już całkiem inny strajk, z innym kierownictwem, innymi celami, co często pomija się w relacjach. Dokonaliśmy wtedy podziału postulatów na ogólne, które można negocjować tylko na szczeblu centralnym oraz na tzw zakładowe, odłożone na moment, kiedy uda się nam osiągnąć porozumienie z Komisją Rządową.

Warto w tym miejscu zaznaczyć istotną różnicę między stołem, przy którym prowadziliśmy negocjacje podczas strajku, a Okrągłym Stołem. Myśmy wtedy nie chcieli rozmawiać z Partią, tylko domagaliśmy się rozmów z komisją rządową. Natomiast negocjatorom przy Okrągłym Stole nie przeszkadzał fakt, że zasiadają przy nim razem z szefem bezpieki. Dla mnie to niepojęte… Nie mieli nawet tyle honoru, godności, żeby zadbać przynajmniej o odpowiednich partnerów do rozmów… I to kolejna rzecz, która ludziom umyka – myśmy negocjowali przy stole prostokątnym nie okrągłym.

Dziękuję Pani za tę rozmowę.