Objęcie w Polsce prawną ochroną chorych dzieci oddala się coraz bardziej. Poszczególni politycy Prawa i Sprawiedliwości deklarują co prawda, że ,,jako katolicy'' są przeciwko aborcji, ale... No właśnie, ale co?

Bywają wypowiedzi naprawdę dziwne, jak choćby najnowszy komentarz wiceministra sprawiedliwości, Patryka Jakiego. Na antenie TVN24 stwierdził on mianowicie: ,,Jako osoba wierząca, jestem za zakazem tzw. aborcji eugenicznej, natomiast jako polityk, powiem tak: gdyby podejmować decyzję na początku ciąży, gdy dziecko nie ma zdolności do samodzielnego życia, to jeszcze w tym momencie jest - uważam - przestrzeń do dyskusji''.

Jaki dodał, że w sprawie projektu ,,Zatrzymaj aborcję'' ,,nie ma decyzji politycznej''. To sformułowanie pada w ostatnich dniach z ust polityków rządzącego ugrupowania nieustannie. W praktyce oznacza, że szef partii Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie uznają, że przepisów o aborcji z roku 1993 nie należy zmieniać.

Dlaczego? Wydaje się, że źródła tej postawy są dwa. Po pierwsze, wśród czołowych polityków PiS nie brakuje osób, które do sprawy ochrony życia, a także do wiary katolickiej w ogóle, mają stosunek dość ambiwalentny. Nie bez powodu pierwsza partia Jarosława Kaczyńskiego, której dawni członkowi do dziś stanowią wpływowy element w PiS, nosiła nazwę ,,Porozumienie Centrum''. Centrum - to centrum właśnie, tu nie ma miejsca na tworzenie prawa radykalnie odmiennego od tego, co przyjmuje się dziś w Europię za normę w dziedzinie szeroko pojętej obyczajowości, o ile Polacy tego bardzo wyraźnie nie chcą. Jarosław Kaczyński uznał kiedyś linię ZChN za prostą drogę do dechrystianizacji kraju - i choć później to stanowisko zrewidował, to czy wskutek zmiany poglądów, czy też raczej obrania innej taktyki? W PiS działa silne skrzydło katolickie, ale skrzydło nie daje całości.

Jakie jest drugie źródło pisowskiej niechęci do projektu antyaborcyjnego? To prawdopodobnie czysto racjonalna ocena warunków społecznych. Nie można zamykać oczu na fakt, że duża część polskich obywateli popiera aborcyjny kompromis lub nawet liberalizację aborcyjnych przepisów, a sprawa wyjątkowo wręcz rozgrzewa emocje. To gwarantuje albo tylko olbrzymie protesty uliczne, albo choćby spadek poparcia w sondażach. Tego drugiego PiS boi się śmiertelnie, bo to po prostu racja istnienia parti politycznej aspirującej do samodzielnej władzy. To pierwsze Jarosław Kaczyński potrafi wytrzymać, co pokazał już przy okazji reformy sądownictwa - ale tylko wtedy, gdy chodzi o zmianę, którą uważa za absolutnie kluczową dla kraju. Jak można domniemywać, zakazowi aborcji takiej wagi prezes PiS nie przypisuje, nawet jeżeli zabijanie dzieci chorych na zespół Downa osobiście uważa za rzecz odrażającą.

Podsumowując, słowa ,,nie ma decyzji politycznej'' oznaczają tak naprawdę, że ta decyzja jest - czekać. Czekać tak długo, jak się da i mieć nadzieję, że środowiska katolickie oczekujące zmiany prawa po prostu pogodzą się z porażką. PiS nie bez powodu dba, by na prawo od niego nie wyrosło już nic, abstrahując od ruchów marginalnych i odrzucających radykalizmem. Dzięki temu w bezalternatywnej rzeczywistości katoliccy wyborcy życzący sobie zmiany prawa aborcyjnego i tak zagłosują na obecnie rządzącą partię. Po prostu nie mają wyboru - chyba, że nie głosować wcale i zostawić Polskę na pastwę lewicy. To jednak nie jest żaden wybór i PiS, choć wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogłoby prawo aborcyjne zmienić i wytrzymać uliczny i medialny szturm, woli nie robić nic.

Miejmy nadzieje, że ,,decyzja polityczna'' zapadnie jednak inna, a Jarosław Kaczyński uzna, że porządek moralny w polskim prawie należy wprowadzić - nawet za cenę dużych protestów. Likwidacja przyzwolenia państwa na zabijanie chorych dzieci nie jest w żadnej mierze mniej znacząca, niż zmiany w Trybunale Konstytucyjnym. Chodzi tu o absolutne pryncypia, a to one określają tożsamość narodu.

jr