„Polscy rewizjoniści przejawiają silną chęć zepsucia Polakom ich historii. Zabrania im poczucia dumy. 
Chcą się zemścić na narodzie za brak odpowiedniego stopnia antykomunistycznego radykalizmu” – pisze Piotr Skwieciński na łamach tygodnika Rzeczpospolitej „Plus Minus”.

Autor stwierdza, że polski rewizjonizm historyczny często ma u swego fundamentu wściekłość. Wściekłość na to, „że nasza historia jest pasmem klęsk. To rodzi pokusę poszukiwania drogi do ‘zmiany historii’”. Jak dodaje – świetnie to rozumie, bo sam odczuwa podobnie.

Przypomina, że już w latach 60. Jerzy Łojek uznał,  że powstanie listopadowe po prostu musiało być wygrane. A to, że zostało przegrane, było efektem ogromnych wysiłków z polskiej strony. Później, już w latach 80. napisał, że Polska powinna była sprzymierzyć się z Adolfem Hitlerem i razem z nim pokonać ZSRR. Dopiero później należało dokonać przewrotu przymierzy i wraz z aliantami zadać Niemcom śmiertelny  cios. Jak wyjaśnia Skwieciński to właśnie te tezy „legły u podstaw obecnej ‘wojny publicystów’”. Autor dodaje, że prof. Łojek widział szansę na zwycięstwo we wszystkich polskich klęskach, którymi się zajmował. A to wskazuje, że „nad powinnością badacza triumfowała w nim wściekłość na naszą historię. I żarliwe pragnienie jej odmienienia” – dodaje.

Skwieciński zaznacza jednak, że między Łojkiem a obecnymi rewizjonistami jest ogromna różnica. Bo Łojek był naukowcem, pracował na źródłach, znał swój fach i – przede wszystkim – nie konfabulował. Jego tezy – na przykład ta o powstaniu listopadowym - nigdy nie były absurdalne, ale, jak pisze Skwieciński, „dobrze osadzone w realiach epoki”.

Inaczej jest tymczasem,, kontynuuje autor, na przykład z Rafałem Ziemkiewiczem. „Tytułem przykładu – dla spójności wywodu musi on zadać sobie pytanie, czym była spowodowana samobójcza jego zdaniem polityka przedwrześniowych władz. I stawia hipotezę – otóż sanacja celowo eskalowała konflikt z Niemcami, bo był on jej potrzebny, żeby nie stracić władzy. Żeby zwycięstwem potwierdzić w oczach narodu prawo do rządzenia.

Na pozór – intelektualna kalka z Łojka. Ale tylko na pozór. Bo każdy, kto zna się choć trochę na latach 30., wie, że w tym okresie piłsudczycy absolutnie nie potrzebowali tego rodzaju potwierdzenia. Opozycja im nie zagrażała. Nie mieli poczucia depopularyzacji. Odwrotnie – notowali sukcesy, coraz skuteczniej przejmowali młodą część obozu narodowego, byli pyszni i zadufani w sobie. Powodów do strachu przed opozycją subiektywnie nie mieli, a więc nie mieli też powodu, by bronić się przed nią w tak samobójczo ryzykowny sposób” – pisze Skwieciński.

A to oznacza, jak dodaje autor, że Ziemkiewicz tworzy „hipotezę kontrfaktyczną”. A takich przykładów – jest więcej, bo „polscy ‘rewizjoniści’ doby obecnej są, ujmijmy to eufemistycznie, dość nonszalanccy intelektualnie”.

Skwieciński pisze ponadto, że za głoszeniem rewizjonistycznych poglądów nie musi stać wyłącznie pragnienie „odmiany” polskiej historii klęsk. Inną z przyczyn „można oddać słowami „tacy parszywi Polacy nie zasługują na taką bohaterską przeszłość". Kiedy się bardzo, bardzo nie lubi Polaków obecnych, kiedy traktuje się ich określeniami podobnymi do słowa „robactwo", kiedy postrzega się ich jako odrażającą krzyżówkę pańszczyźnianych fornali ze zdegenerowaną szlachtą, która chyba tylko dlatego ginęła w powstaniach, że przywykła do ryzykanctwa w Monte Carlo, to taka pokusa musi być silna” – czytamy w „Plusie Minusie”. Dalej autor stwierdza: „Albo wtedy, kiedy całą swoją duszą potępia się obecnych Polaków za brak odpowiedniego stopnia radykalizmu. Za to, że w większości wolą Polskę nie do końca zdekomunizowaną. Za to, że jakoś sobie żyli w PRL, w duchu pogardzanego „polrealizmu". Że nie byli skłonni ulec hasłom twórcy tego epitetu, Józefa Mackiewicza, i nie spalili się wszyscy w ogniu zbrojnej antykomunistycznej rebelii. Że nie pojęli, iż lepiej, by cały naród zginął, niż miałby stracić duszę.

Albo jeśli gardzi się nimi za światopoglądową letniość. Za zbytnie uleganie „cywilizacji śmierci"”.

Do tego dochodzą próby traktowania historii jako narzędzia, które ma pomóc sformułować program polityczny. Ziemkiewicz chce znaleźć nową formułę patriotyzmu, która przemówi do Polaków. Bo, jak pisze Skwieciński, sądzi on, że obecna formuła, prezentowana przez Jarosława Kaczyńskiego, po prostu do Polaków nie trafia. Na siłę stara się im włożyć mit szlachecki, podczas gdy jest to społeczeństwo w 90 proc. plebejskie.

Skwieciński uważa, że to zupełnie błędne postawienie sprawy.

„Ziemkiewicz kładzie ogromny nacisk na narodowy egoizm, na potrzebę walki o narodowe interesy. Czy jednak przypadkiem właśnie ta walka i jej akcentowanie (nie czysto teoretyczne, tylko praktyczne jej przejawy) nie jest ważniejszą przyczyną odrzucania prawicy przez tę część Polaków, o których Ziemkiewiczowi chodzi, przekonywanych przez głównonurtowe media, że są to kategorie nieaktualne i wręcz kompromitujące, niż kwestia stosunku do tradycji insurekcyjnej? Będąca jednak – w odróżnieniu od walki o narodowe interesy, postrzeganej jako „kompromitowanie się na europejskich salonach" – czymś dość abstrakcyjnym, odczuwalnym i zauważalnym jedynie przez elity?” – tłumaczy autor.

Dodaje, że Ziemkiewicz w ten sposób odkrywa „swoją rzeczywistą motywację”. A jest nią chęć „uczenia Polaków myśleć poprawnie i bez alienacji”. Nie chodzi tu więc o „o prawdę historyczną, tylko o jakąś ‘pierekowkę dusz’”. A to może znaczyć, że w tym wszystkim chodzi o „stworzenie intelektualnego zaplecza dla jakiejś nowej siły politycznej” – która pozornie będzie niezwykle radykalna, ale tak naprawdę łatwa do przesterowania na tory „jak najbardziej zgodne z interesem estabilishmentu III RP”.

Autor dodaje, że w swojej krytyce decyzji władz polskich okresu międzywojennego rewizjoniści pomijają dwie ogromne kwestie. Robią to, jak sądzi, celowo, by skupić się na szczegółach, po tylko to zostanie uznane za oryginalne, a zatem – przyniesie im upragnioną opinię.

Skwieciński pisze, że pierwszą z tych kwestii jest fakt, że w owym czasie Francja i Anglia były jedynymi mocarstwami, które nie były z Polską zantagonizowane. A zatem zgoda na ataków Hitlera na Zachód byłaby więc zgodą na „możliwość wyeliminowania z gry jedynych podmiotów, które mogłyby i być może chciałyby nam pomóc. Zgodę na to, że pozostaniemy sam na sam z dwoma potężnymi drapieżnikami”.

Skwieciński dodaje, że w żadnej mierze nie było oczywiste, że Francja i Anglia Polsce nie pomogą. To wiemy dziś, ale wówczas nikt nie podejrzewał takiego zachowania sojuszników. Francja uchodziła bowiem wówczas za wielkie mocarstwo, a jej żołnierze byli otaczani powszechnym podziwem. Uczucia te podzielał także Stalin. Dopiero po 1940 roku Francuzi zaczęli spotykać się w Polsce z ogromną pogardą, właśnie ze względu na ich brak reakcji we wrześniu 1939 roku. Jednak wcześniej było inaczej. Z tego powodu ówczesnym władzom Polski nie można stawiać zarzutu, że nie przewidzieli zachowania naszych sojuszników. Skwieciński nie kończy jednak tekstu optymistycznie:

„Nie mam złudzeń – pisze - rewizjonistów nie przekonam. Ani do porzucenia prezentystycznego, czyli ahistorycznego, sposobu postrzegania tamtych czasów, ani w ogóle do niczego. W tym sporze tamtej stronie wcale bowiem nie chodzi o prawdę. Co stwierdzam zupełnie bez satysfakcji”.

bjad/rzeczpospolita.pl