Sarmaci wrócili – można pomyśleć patrząc na dzisiejszą Polskę. W specjalistycznych periodykach, ale też coraz częściej w mediach głównego nurtu, pojawiają się nawiązania do Pierwszej Rzeczpospolitej. Wytworzyła się wręcz swoista intelektualna moda na używanie pojęć „neosarmatyzm” i „republikanizm”. W muzeach zaroiło się od portretów trumiennych i pasów słuckich. A nowopowstające instytuty badawcze obierają sobie patronów spośród wielkich wodzów przedrozbiorowych. Pojawili się – last but not least - ludzie głoszący potrzebę przebudowy Polski w duchu neosarmackim. Słowem: widoczna jest coraz większa potrzeba zakorzenienia w dziedzictwie dawnej Rzeczpospolitej.

Zakochani w nowoczesności sceptycy tradycji oczywiście pukają się w głowę, uznając to wszystko w najlepszym razie za dziwactwo, a w najgorszym – za niebezpieczne wstecznictwo, o ile nie ogranicza się do postmodernistycznej zabawy. Poza tym wielu nie bardzo rozumie, w jaki sposób miałoby być możliwe nawiązania dialogu z przodkami sprzed paruset lat. I głównie z myślą o tych drugich – obok samych neosarmatów – warto odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań. Czy tradycja tak odległa ma jakąkolwiek rację bytu? Czy w ogóle tradycja ma w ponowoczesnym świecie sens? A jeśli nawet, to w jaki sposób pogodzić ją z dzisiejszą rzeczywistością?

Dylematy polskiego ducha

Tradycja, niezależnie jak oddalona w czasie, jest uniwersum symbolicznym, które pozostaje żywe i aktualne o tyle, o ile chcą i potrafią skorzystać z niego współczesne pokolenia. Tradycja, podobnie jak naród i ojczyzna, to – jak dowodziła Antonina Kłoskowska - byty wyobrażone, co oznacza, że ich wartość i treść są pochodnymi wartości i treści, jaką przypisują im ludzie. Ernst Junger stwierdził, że „tradycja to nie ustalona forma, ale żywy i wieczny duch, za którego manifestację odpowiedzialne jest każde pokolenie”. Jeśli zatem duch tradycji Pierwszej Rzeczypospolitej wciąż żyje, czy też odżywa nad Wisłą, to jego zmaterializowanie się jest jedynie kwestią czasu. Natomiast forma jego obecności to już problem odpowiedzialności i inteligencji współczesnych Polaków.

Przedstawiciele innych wielkich narodów byliby zdziwieni częstotliwością, z jaką nasi sceptycy kwestionują zasadność przywoływania sarmackiego ducha. Dla Niemców jest oczywiste, że Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego to stały element ich tożsamości i dziedzictwa. Są nawet tacy, którzy jak John Laughland dowodzą, że promowana dziś przez Niemców idea integracji europejskiej jest kontynuacją ottońskich idei uniwersalistycznych. Podobnie, dla błyskawicznie rosnących w potęgę Chińczyków całkowicie naturalne jest sięganie do starożytnych idei konfucjańskich w dzisiejszym wysiłku budowania nowoczesnej tożsamości. A Turcy z roku na rok coraz częściej odwołują się do tradycji Imperium Osmańskiego, i to bynajmniej nie z czasów bezpośrednio poprzedzających Ataturka, tylko do tej z XV i XVI wieku.

Czy Polacy są tak dalece inni, że w ich przypadku rekonstrukcja tradycji jest niemożliwa? Oczywiście nie. Proces transformacji tożsamości przechodzili już zresztą kilkukrotnie. Po raz pierwszy, gdy oświeceniowe elity próbowały wyrugować sarmatyzm i zwesternizować Rzeczpospolitą, co się nie udało. Później, o wiele skuteczniej, polską tożsamość przebudowali romantycy. Wreszcie, po klęskach romantycznych zrywów i głębokim doświadczeniu kompletnej nieprzystawalności koncepcji mesjanistycznej do politycznych realiów, duchową próżnię wypełniła zaimportowana z Zachodu, ale dobrze nadająca się do lokalnych warunków idea etniczno-narodowa. Nie udało jej się co prawda wygrać z piłsudczykowskim pragmatyzmem, ale głęboko wryła się w świadomość Polaków. Dziś, po kataklizmach wojny i komunistycznej niewoli, dogorywa na marginesie III RP. Jej miejsce próbował zająć narzucony z zewnątrz komunizm, co zakończyło się klęską, ale doprowadziło do wielkiego spustoszenia duchowego. I tę pustkę próbowała hibernować postkomunistyczna III RP.

W tle tych wszystkich metamorfoz był duch sarmacki. Przejawiał się w różnych formach, ale zawsze był w jakiś sposób obecny. To z niego romantycy wywiedli głęboko emocjonalne umiłowanie wolności. I mesjanizm, oparty przecież na przekonaniu o wielkiej przeszłości narodu. Do niego nawiązywała pragmatyczna sanacja, zarówno w swojej polityce wobec mniejszości (a przynajmniej w jej początkowych założeniach), jak i w optyce geopolitycznej.

Duch ten nie zginął nawet po kolejnej utracie niepodległości i katastrofach XX wieku. Pokazał to fenomen Polskiego Państwa Podziemnego – świadectwo unikalnej zbiorowej zdolności samoorganizacji. Pokazał heroizm Powstania Warszawskiego – dowód masowej gotowości do oddania życia za wolność. Pokazał (na poziomie społecznego zaangażowania) unikalny ruch „Solidarności” – niespotykany gdzie indziej na tę skalę, zorganizowany bunt przeciwko nowoczesnej formie zniewolenia. Wszystko to były w istocie rokosze przeciwko despotyzmowi, wychodzące od mniej lub bardziej świadomej recepcji republikańskiego aksjomatu, że człowiek – jako istota z natury godna i wolna – ma prawo wypowiedzieć posłuszeństwo niesprawiedliwej władzy. Potem jednak nastała III RP i walka wydawała się zakończona. Przecież mamy niepodległą, i to Rzeczpospolitą, więc w czym problem?

Polskość dziś

Dzisiejsza Polska jest – jak dowodzi Ryszard Legutko – krajem zerwanej ciągłości. Dwudziesty wiek był dla Polaków stuleciem katastrof narodowych, przy których zabory czy wojny XVII wieku były drobnymi wypadkami. Planowa eksterminacja narodu – poczynając od jego gilotynizacji, czyli mordowania profesorów, oficerów, pisarzy, lekarzy i urzędników – przez nazistów, może być porównywana jedynie z Holocaustem. A skutki wytracenia piątej części narodu w obozach koncentracyjnych i ulicznych łapankach bardzo mocno odczuwamy do dziś. Późniejsze półwiecze komunistycznego zniewolenia również nie ma paraleli w historii, ponieważ było okresem dalszej egzekucji wykształconych przed wojną elit i zastępowania ich czołobitnymi miernotami, asystującym w rugowaniu resztek polskości. I wznoszeniu w jej miejsce nowej, internacjonalistycznej tożsamości, której symbolem pozostaje do dziś ponure gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, górujące nad warszawskim krajobrazem.

W pesymistycznej wizji Legutki z Eseju o duszy polskiej dzisiejsi Polacy to dość bezładna zbieranina wykorzenionych i zagubionych jednostek. Zindoktrynowanych przez pedagogikę wstydu, wmawiającą im, że jedyną szansą na uzyskanie pełnoprawnego obywatelstwa Zachodu jest wyrzeczenie się rojeń o wskrzeszaniu dawnej tożsamości – wszak ta jest anachroniczna, ciemna i niebezpieczna – i zeuropeizowanie się. Co ta europeizacja bez odwołania do narodowej tradycji ma właściwie znaczyć zastanawiało się już wielu, spośród których najtrafniej odpowiedział chyba Zdzisław Krasnodębski. Otóż tak ogólnikowa oferta modernizacji poprzez westernizację, musi skutkować rzeczywistym utrwaleniem wykorzenienia i peryferyjności.

III RP nie jest prawdziwą republiką. Jest tworem chimerycznych, wyobcowanych i zakompleksionych elit. Pod fasadą nowości kryje się prawna kontynuacja PRL-u. Pozory praworządności osłaniają jedynie tyranię prawa pozytywnego, w dużym stopniu pochodzącego jeszcze z czasów komunistycznych. A republikańska ornamentyka nie jest w stanie ukryć podstawowej prawdy: że państwo spenetrowane przez obce wywiady i mafie oraz lepiej traktujące narodowych oprawców, niż bojowników wolności jest po prostu niesprawiedliwe z natury. Czyli nie jest Rzeczpospolitą.

Może więc rację ma Jadwiga Staniszkis, rozwiązania polskich dylematów tożsamościowych upatrująca w zarzuceniu tradycji i zdefiniowaniu się jako części większej europejskiej całości, funkcjonalnej jako realizująca określone i bardzo ograniczone cele prowincja? Taki wariant oznaczałby właściwie kres polskości jako samoistnego bytu. To wyjście tyleż wygodne, co odpowiadające mentalności zgoła niewolniczej, jakże obcej polskiemu duchowi republikańskiemu, który mimo wszystko żyje. I w ostatnich latach znów się ukazał podczas wyborów z 2005 roku, kiedy to ogromna większość wyborców poparła hasło IV RP, niezależnie od tego, jak egzotyczne siły się pod nim podpisywały. Czyli opowiedziała się za budową nowego, sprawiedliwego państwa, takiego, jakim III RP miała być od swojego początku, ale jakim nigdy się nie stała. Tak więc ,również teza Legutki o zerwanej ciągłości jest trafna tylko częściowo, bo w jakiś sposób sarmacki instynkt wolności wciąż w Polakach drzemie. A wyjściem z historycznej matni nie jest wyrzeczenie się odrębności, lecz przeciwnie – wymyślenie się na nowo.

I choć republikański instynkt z pewnością nie jest już udziałem wszystkich Polaków, lecz może zaledwie niewielkiej mniejszości, to przecież historię zawsze zmieniała mniejszość. Zdolna do zmobilizowania swoim programem szerokich mas, ale jednak wąska grupa ludzi z wizją i determinacją. To, czy dążąca do republikańskiej rekonstytucji polskości mniejszość będzie wystarczająco silna i skuteczna jest sprawą otwartą. Kluczowe jest co innego – jak zrehabilitować tego poobijanego przez historię ducha wolności i pogodzić go ze współczesnością? Innymi słowy, jak zrekonstruować polską tradycję republikańską w warunkach zupełnie innych niż te, w których święciła ona największe tryumfy?

Globalizacja, retradycjonalizacja i neośredniowiecze

Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw dobrze zrozumieć, czym jest współczesność dla polityki i państwa, czyli jak się ma to, co nowe w naszej epoce do tradycyjnych sposobów walki o dobro wspólne. Żyjemy w dobie globalizacji, przekształcającej westfalski system stosunków międzynarodowych (zapoczątkowany w 1648 roku) w nowy ład o nie do końca jeszcze rozpoznanym charakterze i kształcie. Pomimo sporej dozy niepewności, wiadomo już, że będzie to – bo już zaczął być – porządek wielowymiarowy i wielobiegunowy, w którym znaczenie państw narodowych znacznie maleje na rzecz organizacji międzynarodowych, ponadnarodowych i pozarządowych, wielkich korporacji itp. Przemiany te nie prowadzą, wbrew wyolbrzymiającym prognozom z początku lat 90, do końca państwa narodowego, lecz jedynie do ograniczenia jego suwerenności w wyniku powstania sieciowej struktury krzyżujących się pod różnymi kątami „pajęczyn”, złożonych z wielu mniej lub bardziej trwałych koalicji.

Co to wszystko oznacza dla państwa i polityki? Jedną z nielicznych, wyczerpujących odpowiedzi na to pytanie dała Jadwiga Staniszkis we Władzy globalizacji. Osłabione, pozbawione przez globalizację suwerenności państwo powinno przede wszystkim na nowo zdefiniować pojęcie władzy. Tradycyjna, suwerenna jej forma jest już bowiem niemożliwa. Należy zatem przestawić się władzę jako wpływ na kluczowe decyzje w sieci powiązań, na harmonizowanie sprzecznych interesów i metaregulację. Tak „przeprogramowana” władza jest świadoma, że wybiórcze i ograniczone oddziaływanie przynosi jej więcej pożytku niż polityka w dotychczasowym tego słowa znaczeniu. Nie wyznacza sobie już celów jako wartości absolutnych, lecz określa jedynie warunki brzegowe politycznych korzyści i pilnuje, aby dynamika procesów dziejących się już w większości poza państwem nie wykroczyła poza pożyteczny dla niej „zakres częstotliwości”. Sporadycznym ingerencjom politycznym takiej władzy towarzyszy systematyczne przenikanie przez nią do „pajęczyn” niepaństwowych, aby przekierować kierunki ich działania w pobliże celów państwa.

Przemiany współczesnego świata degradują więc państwo. W konsekwencji, zwiększają pole działania dla społeczeństwa, organizującego się już nie tylko we wspólnotę polityczną, ale też choćby w organizacje pozarządowe. Choć mogłoby się wydawać, ze oznacza to marginalizację polityki, jest tak tylko do pewnego stopnia. Jakkolwiek tradycyjna rywalizacja przenosi się bowiem coraz bardziej na pole gospodarki i kultury, następuje jednocześnie polityzacja tych dziedzin, wynikająca właśnie z coraz mniejszych możliwości bezpośredniego oddziaływania państwa, podczas gdy sama potrzeba polityki nie maleje. W chaosie globalizacji kluczowym problemem dla narodu[1] staje się więc znalezienie odpowiednich ram dla tych procesów, aby wykorzystać je na swoją korzyść. Innymi słowy: najbardziej palącym problemem staje się znalezienie stosownej tradycji, starej lub nowej[2]. Te złożone przemiany otwierają również pole do popisu dla wolności. I to nie tylko tej rozumianej jako niezależność, ale także wolności jako możliwości działania. Osłabione państwo wymaga wzmocnionych obywateli!

Ta nowa rzeczywistość międzynarodowa przypomina zasadniczo otoczenie państwa średniowiecznego. Brak suwerenności władzy[3], wielość podmiotów decyzyjnych, konieczność osiągania celów poprzez wpływ i metaregulację raczej niż przez ścisłą kontrolę – to punkty styczne „wieków średnich” i epoki globalizacji. Stąd popularny wśród politologów(np. Hendley’a Bulla, a u nas Włodzimierza Anioła) stał się pogląd o neomediewalizmie we współczesnych stosunkach międzynarodowych.

Globalizacja niesie ze sobą także inny paradoks. Zdaniem Görana Therborna, tożsamość kształtuje się przede wszystkim w starciu z innymi tożsamościami. Globalizacja odsłania ich wielość z jednej strony, z drugiej atakując lokalne tradycje zuniwersalizowaną globalną popkulturą. W efekcie, wywołuje gwałtowną reakcję obronną, polegającą na wzmocnieniu dotychczasowej tożsamości. Tak więc globalizacja oznacza retradycjonalizację.

Skoro zatem mamy do czynienia z powrotem – na poziomie struktury relacji - do średniowiecza i równoczesnym renesansem tradycji, nasuwa się pytanie o to, kto i w jaki sposób najbardziej na tych zmianach skorzysta, oraz w jakim stopniu – jeśli w ogóle - może to być Polska?

Ameryka i Europa wobec neośredniowiecza

Amerykańscy politolodzy (m.in. Samuel Huntington i Vincent Ostrom) zwracają uwagę na specyficzne, odmienne od europejskich źródła współczesnej tradycji politycznej Stanów Zjednoczonych. Leżą one, w przeciwieństwie do europejskich – nie tylko w oświeceniu, lecz także w przednowoczesnym prawodawstwie brytyjskim, nie znającym jeszcze ani suwerenności, ani scentralizowanej biurokracji, ani jednolitego i schierarchizowanego prawa. Stąd autonomia stanów, prawo posiadania broni, sądownictwo oparte na precedensach. I to właśnie zachowując tę przednowoczesną tradycję polityczności, USA wyrosły na supermocarstwo! Wykształciły też formułę republikańskiego (później demokratycznego) imperializmu, polegającego na przekształcaniu świata na podobieństwo federacji stanów, ale z silnym akcentem na dobrowolność tego procesu.

Co więcej, amerykański model państwa wydaje się wręcz stworzony do globalizacji. Korozja suwerenności go nie dotyczy, bo nigdy jej tam nie było. Pojawienie się niepaństwowych aktorów na arenie stosunków międzynarodowych mu nie szkodzi, bo są tam już od dawna i zrośli się z administracją publiczną. Kryzys hierarchicznego prawodawstwa także jest dla Ameryki obojętny, ponieważ system precedensowy od początku premiował samodzielność sędziego i prawo zwyczajowe. A brak „jednolitej racjonalności formalnej” sprzyja autonomii poszczególnych „wspólnot etycznych”. Nieprzypadkowo to Amerykanie (chociaż pomysł i pierwsza próba należały do Japończyków) jako pierwsi zbudowali społeczeństwo informacyjne i są największymi beneficjentami globalizacji. Jeśli pozycja USA względnie osłabła w ostatnich latach, to nie ze względu na niedostosowanie do realiów współczesności, ale przez – charakterystyczne dla późnej mocarstwowości – wzięcie na siebie przez państwo większej ilości międzynarodowych zobowiązań niż jest ono w stanie zrealizować.

Na tym tle europejski model państwa[4] wypada dość anachronicznie, paradoksalnie z powodu swojej późniejszej, oświeceniowej genezy. Wiara w racjonalność (i skuteczność) biurokracji i skłonności centralistyczne idą pod prąd logice globalizacji. Z polskiego, wolnościowego punktu widzenia, szczególnie niekorzystnie jawi się pewna coraz wyraźniej rysująca się tendencja w zachodnioeuropejskiej teorii polityki, tendencja powrotu do idei suwerenności w klasycznym jej rozumieniu. Towarzyszy temu uznawanie państwa (state) za historyczny fenomen kontynentalnej Europy Zachodniej (Otto Brunner, Ernst-Wolfgang Böckenförde)

Zatem konstruowanie tożsamości ogólnoeuropejskiej przebiega zgodnie ze schematem, w którym naturalną reakcją na szok globalizacji jest powrót do korzeni. Tymczasem korzenie zachodnioeuropejskiej tradycji politycznej to przecież absolutyzm[5]! W tym kontekście budowanie scentralizowanej biurokracji na potrzeby absolutystycznych rządów XVII i XVIII wiecznych monarchów jawi się jako pierwowzór dzisiejszego biurokratyzmu unijnego. Historia wydaje się powtarzać! Potwierdza to coraz większa instrumentalizacja prawa wspólnotowego przez Unię (Traktat Lizboński). Na tle wspomnianych tendencji teoretycznych jest to racjonalne: skoro to władza (a nie naród) jest suwerenna, prawo staje się dla niej wyłącznie narzędziem panowania.

W tym kontekście szukanie przez Polskę wzorów w Europie wydaje się niezbyt przemyślane. O wiele lepszym układem odniesienia jest republikanizm amerykański, tym bardziej, że pod wieloma względami przypomina tradycję sarmacką!

Czym jest sarmatyzm

Współczesność to zagrożenie, ale jednocześnie wielka szansa na odrodzenie polskiego ducha republikańskiego. Z jednej strony, sama z siebie powoduje powrót do tradycji. Z drugiej, wywołuje dojmującą potrzebę daleko idącej przebudowy państwa. Sięgnięcie po tradycję sarmackiego republikanizmu[6] wychodzi naprzeciw obu tym wyzwaniom. Jest ona bowiem głęboko przesiąknięta duchem wolności, samorządności i praw człowieka. Co więcej, ma cechy szczególnie predystynujące do konsumowania owoców globalizacji, a to ze względu na uderzające podobieństwo do opisanego wyżej, amerykańskiego republikanizmu . Sarmacki republikanizm to bowiem dziecko późnego średniowiecza, doskonale przystosowane do panujących w nim warunków. A dzisiaj mamy do czynienia właśnie z nowym średniowieczem. Skoro tak, to trzeba przede wszystkim właściwie zrozumieć naturę Pierwszej Rzeczpospolitej, z czym wciąż są u nas spore problemy. Neosarmatyzm nie może też być wybiórczym i dowolnym manipulowaniem tradycją, jak niektórym się wydaje. Musi wychodzić od pojęcia jej istoty, i dopiero wtedy rekonstruować ją w nowych warunkach.

Samo pojecie sarmatyzmu ma historię równie nieszczęśliwą, jak pojęcie liberalizmu[7]. Użyte po raz pierwszy przez propagandę stanisławowską w latach 60 XVIII wieku, znaczyło tyle co specyficzna kultura najbardziej zacofanej, w tępy sposób konserwatywnej, warcholskiej szlachty polskiej. I ta publicystyczno-propagandowa manipulacja została utrwalona przez niechętnych republikanom historyków ze szkoły krakowskiej (będących zagorzałymi zwolennikami Habsburgów), a później przez bojących się odrodzenia polskiego republikanizmu jak ognia komunistów. Miarą intelektualnej mizerii III RP jest niezdolność do uporania się z tym problemem interpretacyjnym przez 20 lat istnienia. Bo przecież słowa, zwłaszcza tak kluczowe, mają ogromne znaczenie, a błędne używanie jakiegoś pojęcia przez dowolnie długi czas nie usprawiedliwia braku poszukiwań – i braku znalezienia – prawdziwego desygnatu.

Realny sarmatyzm pojawił się już w początkach XV wieku wraz z zacieśnianiem unii polsko-litewskiej[8], w odpowiedzi na potrzebę wypracowania nowej, szerszej formuły polityczności dla członków wspólnoty, która powstała w wyniku unii. Tradycyjna polskość juz nie wystarczała, jako zanurzona w etniczności i partykularna. Sarmatyzm był próbą wypracowania koncepcji narodu na tyle pojemnej, aby zmieścili się w niej nie tylko Polacy i Litwini, ale też Rusini, a w mniejszym stopniu Żydzi, Ormianie, Tatarzy, Niemcy czy Włosi, jeśli tylko chcieli pracować dla Rzeczpospolitej i zostali uznani za godnych nobilitacji do rangi obywateli. Z tego powodu utożsamianie sarmackości z polskością, tak samo jak z kulturą polsko-litewską, jest równie nieadekwatne jak redukowanie Brytyjczyków do Anglików czy Amerykanów do białych anglosaskich protestantów (WASP).

Sarmatyzm to zatem koncepcja narodu politycznego, czyli takiego, dla którego etniczne pochodzenie jest obojętne. Liczą się zasługi dla Rzeczypospolitej i to one – uwspółcześniona starożytno-republikańska cnota - decydują o statusie obywatela. Ten zaś musi mieć środki materialne i czas na służbę publiczną, więc w oczywisty sposób nie może to być każdy. Faktem jest, że ta wspaniała zasada nigdy nie została w pełni zrealizowana. Jej konsekwentne wcielenie wymagałoby jakiejś formy egzaminu obywatelskiego poprzedzonego dokumentacją zasług publicznych, skoro to rozumna cnota i zasługi decydują o obywatelstwie. Nie zaś dziedzicznego szlachectwa, które w późnej Sarmacji doprowadziło do absurdu polegającego na tym, że wałęsający się po żydowskich knajpach rębajło był obywatelem tylko dlatego, że jego odlegli antenaci przelewali krew za ojczyznę. Dodajmy, że konsekwentna realizacja republikańskiej idei obywatelstwa nie udała się jeszcze nikomu w żadnym miejscu świata. Zatem jest to zadanie wciąż czekające na realizację!

Pierwsza Rzeczpospolita kształtowała się poprzez opór szlachty wobec królewskiej samowoli zmierzający do skrępowania monarchy prawem. I w początkowym okresie, od Andegawenów po Kazimierza Jagiellończyka, przypominała pod tym względem dominia reszty Europy. Przywileje w rodzaju neminem captivabimus z roku 1430 mają swoje zachodnie odpowiedniki, i to nawet wcześniejsze (jak angielska Magna Charta Libertatum z 1215). Jednak na Zachodzie ograniczanie jedynowładztwa zatrzymało się na wprowadzeniu zaledwie elementów praworządności, a potem zaczęło się gwałtownie cofać, aby pchnąć Europę w stronę absolutyzmu. I to dopiero w kontrze do tego ostatniego pojawiły się w XVII wieku liberalizm i tzw. nowożytna szkoła praw natury , których postulaty zaowocowały powstaniem modelu monarchii konstytucyjnej, uważanej dość powszechnie za początek nowożytnego republikanizmu, z którego później wylęgła się liberalna demokracja. Tyle, że na terenie unii polsko-litewskiej już w XV i XVI wieku wykształcił się ustrój będący republikańskim państwem prawa par exellence – I RP. Od czasów Jana Olbrachta obradował w nim dwuizbowy parlament o rozległych i stale rosnących kompetencjach. Ograniczeń jedynowładztwa z dawnych czasów nie tylko nie zniesiono, jak w tym samym czasie na Zachodzie, ale stale je rozbudowywano i przekuto w doktrynę. Od chwili uchwalenia artykułów henrykowskich (1573) Rzeczpospolita była na sto lat przed Anglią państwem konstytucyjnym [9].

Sarmaccy myśliciele głosili poglądy, z których dużą część udało się zrealizować, dalece wyprzedzające idee XVII wiecznych liberałów. Paweł Włodkowic, Stanisław ze Skarbimierza i Andrzej Łaskarz ogłosili na soborze w Konstancji (1414-18) koncepcję prawa narodów i ochrony praw człowieka na długo przed Hugo Grocjuszem i przedstawicielami nowożytnej szkoły praw natury. Andrzej Wolan (zm. 1610) sformułował de facto koncepcję wolności zawierającej w sobie komponent wolności negatywnej - słusznie uważanej za najważniejsze osiągnięcie zachodniej myśli wszechczasów - gdy Thomasa Hobbesa i Johna Locke’a, którym przypisuje się jej autorstwo, nie było jeszcze na świecie. Dzieło Wawrzyńca Goślickiego (De optimo senatore), uznawanego w ówczesnej Rzeczpospolitej za myśliciela raczej drugiego szeregu, było kilkukrotnie zakazywane w Anglii jako wywrotowe, zanim po kilkudziesięciu latach tamtejsi filozofowie mogli zacząć głosić poglądy zbieżne z Goślickim, tyle że jako „własne” i „przełomowe”. Ten zwolennik republiki z przewagą arystokracji (czyli Senatu) był zresztą najbardziej bodaj wpływowym sarmackim myślicielem zagranicą – w Stanach Zjednoczonych, w przeciwieństwie do Polski, dość powszechne jest przekonanie, że Goślicki – obok tzw. braci polskich – istotnie zainspirował Thomasa Jeffersona i Thomasa Paine’a – ojców-założycieli USA.

Choć w Pierwszej Rzeczypospolitej rządziła na co dzień reprezentacja polityczna narodu (trzy „stany sejmujące”: król, Izba Poselska i Senat), to zasadniczo rządziło prawo. Prawo uchwalone za zgodą owej reprezentacji, dotyczące w równym stopniu wszystkich obywateli, łącznie z królem, który był jedynie primus inter pares. Prawo w niczym nie przypominające dzisiejszego legalnego bezprawia, bo podlegające żelaznej regule niesprzeczności z wyższą instancją normatywną – lex naturale. A więc prawo rozumne i wychodzące od dobrego obyczaju, który miało jedynie uzupełniać i poprawiać w razie konieczności.

Natomiast praktyka rządzenia była doskonale przystosowana do warunków późnego średniowiecza. Nie mówiono o suwerenności, bo władzę uznawano za potrzebną tylko do tego, czego mieszkańcy nie załatwią sami. Stąd autonomia żydowska, ormiańska i socyniańska. Społeczności te funkcjonowały na obrzeżach narodu politycznego, co nie przeszkadzało w ich pozyskiwaniu dla dobra wspólnego. Żydowscy bankierzy kredytowali wyprawy wojenne, ormiańscy kupcy dostarczali towary, a tatarscy jeźdźcy – przelewali krew za Rzeczpospolitą, po czym wracali do meczetów podziękować Allachowi za zwycięstwo. Sarmacka władza była więc władzą świadomie i dobrowolnie ograniczoną, nastawioną na metaregulację raczej niż na kontrolę. To dlatego była tak atrakcyjna, że pod jej zwierzchnictwo garnęły się okoliczne ludy i kolejne fale imigrantów.

Ale Sarmacja była z punktu widzenia jej obywateli przede wszystkim „królestwem wolności”. Państwem, w którym każdy z nich mógł wierzyć w dowolnego boga i głosić najzuchwalsze poglądy polityczne. Państwem szanującym własność i sferę prywatną, dającym obywatelowi pełną swobodę działania w granicach prawa. Wola jednostki była ceniona do tego stopnia, że w parlamencie wystarczył jeden głos, aby zapobiec uchwaleniu prawa, co legło później u podstaw używania liberum veto z najbardziej błahych i partykularnych powodów. Jednak przez kilka wieków instytucja ta nie przeszkadzała Rzeczpospolitej być wielkim i sprawnie rządzonym mocarstwem, ponieważ prymat dobra wspólnego był tak silnie zakorzeniony w umysłach „panów braci”, że będąc mniejszością w jakiejś sprawie ustępowali pozostałym posłom, aby nie być zawalidrogami w rozwoju wspólnoty. Bo prócz preliberalnej wolności negatywnej, przywiązywali ogromną wagę do wolności pozytywnej, czyli właściwego wykorzystania aurea libertas ku ogólnemu pożytkowi. Mieli zatem to, czego – zdaniem Legutki – najbardziej brakuje współczesnym mieszkańcom Zachodu, a czego brak sprawia, że wolność tych ostatnich jest „wolnością samotnika na bezludnej wyspie”.

To właśnie ten pionierski sarmacki wynalazek wolności legł u podstaw potęgi Rzeczpospolitej. Potęgi, którą Joseph Nye okresliłby jako soft power, gdyby znał jej losy. Bo w czasach, gdy Europa toczyła krwawe wojny domowe i zaborcze, Sarmacja rozrosła się do milionowej powierzchni drogą układów i paktów, zawieranych z proszącymi o włączenie ich do Rzeczypospolitej państwami i miastami. Tak było z Gdańskiem i całymi Prusami, z Kurlandią, Inflantami, Siedmiogrodem i Rusią. Niechęć szlachty do agresji i przywiązanie do koncepcji wojny sprawiedliwej (wypracowanej jeszcze za Włodkowica i Łaskarza) sprawiały, że to sąsiedzi, zagrożeni despotyzmem krzyżackim, moskiewskim i osmańskim, gorąco zabiegali o ich wcielenie do sarmackiego państwa. Krym, Psków, Nowogród i Moskwa wielokrotnie o to prosiły. „Jeśli w czymś zawiniliśmy – pisał Artur Górski – to w tym, żeśmy tych krain, o włączenie wołających, do związku Rzeczypospolitej nie włączyli”.

Jednak skoro było tak dobrze, to dlaczego skończyło się tak źle? Wielu próbowało odpowiedzieć na to pytanie, na czele z przedstawicielami dwóch najważniejszych polskich szkół historycznych: krakowskiej i warszawskiej. Pierwsi upatrywali upadku Rzeczpospolitej w jej wewnętrznej słabości, w niezdolności do nadążenia za oświeconą Europą, w fałszywym przekonaniu o doskonałości swojego ustroju, podczas gdy był on efemerydą i anachronizmem, i jako taki musiał paść ofiarą nowoczesnych imperiów. Drudzy twierdzili, że Pierwsza RP w porę zdała sobie sprawę ze swojej słabości, podejmując niezbędne reformy, zwieńczone wspaniałą konstytucją 3 maja, ale odrodzenie przerwała agresja zaborców. Podstawowym założeniem obu tych koncepcji jest wewnętrzna słabość republikańskiej Rzeczpospolitej. Nawet jeśli upadła nie ze swojej winy, to jednak zawiniła słabością właśnie, i tym, że reformy – zmierzające w kierunku westernizacji – podjęła zbyt późno.

Nie zgadzam się z takim ujęciem. Przecież republikanizm zapewnił Europie Środkowo-Wschodniej z Polską na czele kilkaset lat największego znaczenia międzynarodowego, bogactwa materialnego, intelektualnego i duchowego w całej jej historii. To nie jego wewnętrzne sprzeczności, ale historyczne zaniechania wynikające z niepełnego rozwinięcia się sarmatyzmu doprowadziły do odcięcia go od życiodajnych soków I RP – od ekspansji na Wschodzie.

Kiedy w roku 1610 hetman Stanisław Żółkiewski wyruszał do Moskwy, wszystko było przygotowane. I zgoda parlamentu, i pieniądze na wyprawę, i liczna, najsilniejsza w Europie (a pewnie i na świecie) armia. Jakże inaczej niż podczas poprzednich wschodnich eskapad organizowanych (lub tylko planowanych) od Kazimierza Jagiellończyka po Stefana Batorego! Moskiewscy bojarzy i pomniejsza szlachta z radością powitali hetmana i królewicza Władysława, którego zgodzili się ogłosić nowym carem. Tym samym w latach 1610-11 nieomal doszło do unii sarmacko-moskiewskiej analogicznej do tej, którą pod koniec XIV wieku zawarły Polska i Litwa. Gdyby postawiono wówczas kropkę nad i, Moskwa stałaby się kolejnym członem Rzeczpospolitej. Po takim wzmocnieniu, przyłączenie kolejnych państewek i miast, ciągnących się od Krymu po Ural, byłoby kwestią czasu. Nigdy nie powstałaby Rosja, a bez niej nigdy nie doszłoby do rozbiorów Rzeczpospolitej [10].

Zawinił jeden człowiek. Zygmunt III Waza. Jego celem nie było dobro Sarmacji, tylko korona szwedzka, do której tytuł cara miał być tylko przystankiem. To dlatego, gdy unia polityczna i religijna były już prawie gotowe, wysunął absurdalny postulat przejścia Moskwy na katolicyzm i oddania mu korony. Tym samym pogrzebał największe geopolityczne przedsięwzięcie w historii Polski, a w konsekwencji i Sarmację. Moskwianie uznali go za tyrana i zaatakowali wojsko Rzeczpospolitej, które na ich zaproszenie weszło wcześniej do miasta. Późniejsze losy słynnej interwencji na Kremlu, z płonącą Moskwą i dziesiątkami tysięcy trupów były już tylko ponurym epilogiem.

Jestem najdalszy od przypisywania sarmackiej klęski osobistym cechom Zygmunta III Wazy. Uważam, że klęską Pierwszej Rzeczpospolitej była sama możliwość objęcia przez taką postać tronu i trwanie na nim do naturalnej śmierci. Najwyraźniej sarmackie społeczeństwo obywatelskie nie było jeszcze wystarczająco dojrzałe, aby człowieka o chlubnym rodowodzie, ale kupczącego tronem, wysuwającego niedorzeczne propozycje i w ogóle działającego w interesie własnym, a nie publicznym – uznać za szkodnika i odsunąć od władzy. Zapłaciło za to wysoką cenę. Fenomenalna okazja ustanowienia pax polonica od Odry po Ural nie tylko nigdy się nie powtórzyła, ale doprowadziła do powstania Rosji – nowoczesnego, despotycznego państwa, postrzegającego Rzeczpospolitą jako śmiertelnego wroga i na tym strachu budującą swoją tożsamość. Otoczona już wkrótce przez trzy despotyczne mocarstwa, dla których, ze względu na swoją soft power była zasadniczym zagrożeniem, musiała zostać przez nie unicestwiona. Nie dane jej było położenie Stanów Zjednoczonych, rzeczpospolitej powstałej w tym samym czasie, gdy Sarmacja upadała, pozbawionej wrogów i mogącej spokojnie uczyć się samej siebie. Za kilka błędów strategicznych Pierwsza Rzeczpospolita zapłaciła życiem, jakby w myśl maksymy Talleyranda, że „gorzej niż zbrodnia – to błąd”.

W przedstawionym przeze mnie kontekście, sarmacki republikanizm jawi się inaczej niż widziano go do tej pory. Jawi się jako niedokończona przygoda, twór nigdy ostatecznie niedojrzały, nie w pełni urzeczywistnione marzenie. To dzieło wymagające dokończenia przez współczesnych Polaków! Jednocześnie, jest on na tyle zakorzeniony, że ciągle żyje w najgłębszych pokładach kultury. A ponieważ globalizacja dodatkowo go reanimuje, pytanie, nie brzmi: „czy”, ale „jak” będzie przebiegać republikańskie odrodzenie w Polsce.

W stronę rebublikańskiej odnowy

Przede wszystkim będzie to proces bardzo korzystny. Republikanizm naturalnie zagospodarowuje próżnię po odchodzącej do lamusa suwerenności, ponieważ jest nastawiony na harmonizowanie sprzecznych interesów i metaregulację. Toleruje odmienność i jednocześnie potrafi wykorzystać ją do celów politycznych. Rozumie ograniczoną skuteczność biurokracji, więc preferuje indywidualną inicjatywę. Rozpoznaje słabość państwa, w związku z czym wspiera obywatelską samoorganizację. Otwiera perspektywy dla międzynarodowej integracji wolnych narodów. Docenia rolę praworządności i szanuje prawa człowieka i obywatela. Unika jednak wynaturzeń wolności dzięki mocnej podstawie metafizycznej – prymatowi prawa naturalnego. Neosarmacki republikanizm jest więc dokładnie tym, czego potrzebujemy w dobie globalizacji!

To najlepsza tradycja, jaką mamy. Ani romantyczny mesjanizm, ani endecki nacjonalizm, ani tym bardziej postkomunistyczna chimera nie mogą się z nim równać pod żadnym względem, z wyjątkiem jednego – wieku. Od czasu, gdy Polska była republikańska minęło już tak wiele czasu, że w społeczeństwie i kulturze zaszły daleko idące zmiany, korodujące kapitał wolności. Jednak społeczeństwo nie jest niezmienne! A wykształcenie nowego pokolenia liderów i obywateli w duchu republikańskim jest możliwe. Pod warunkiem, że nad Wisłą dokona się rewolucja edukacyjna porównywalna z tą z czasów odnowienia Akademii Krakowskiej przez Władysława Jagiełłę czy założenia Collegium Nobilium przez ks. Stanisława Konarskiego. Obecny system szkolnictwa wyższego jest już tak blisko dna, że wkrótce jedynie rewolucja będzie mogła go uratować. Kluczowe będzie to, kto ją przeprowadzi. Dlatego pierwszym krokiem do republikańskiej odnowy powinno być szerzenie postsarmackiej idei wśród ekspertów i przyszłych decydentów oraz praca nad przekładaniem jej na konkretne rozwiązania ustawowe, aby przestała być jedynie fetyszem zamkniętych w dusznych salach profesorów. Na szczęście think-tanki tym właśnie się zajmujące zaczęły już w Polsce powstawać. Natomiast drugim torem działania powinno być inicjowanie jak największej ilości dyskusji, seminariów i szerzenie republikańskiej postawy w mediach, bo w ten sposób świadomość Polaków można zmieniać tu i teraz.

Kiedy republikanizm stanie się już wystarczająco popularny wśród elit pojawi się dylemat, jak zmieniać państwo. Radykalne zerwanie z III RP byłoby korzystne nie tylko symbolicznie, jeśli poszłoby za nim wreszcie przecięcie pępowiny prawnomiędzynarodowej z PRL-em. Natomiast w republikańskiej logice działania lepiej mieści się zmienianie sensu instytucji a nie ich samych. Podobnie jak średniowieczne polskie patrimonium ewolucyjnie przekształciło się w Rzeczpospolitą, dzisiaj także możliwe jest stopniowe zastąpienie pseudorepubliki przez państwo sprawiedliwe. Poprzez wymianę ludzi, którzy będą je tworzyć.

W tym celu należy przyśpieszyć proces tzw. krążenia elit. Jednym z najbardziej oczywistych środków do tego celu byłyby dekomunizacja i lustracja – o ile będzie jeszcze kogo im poddać. Najważniejsze narzędzie to jednak wprowadzenie merytokracji wszędzie, gdzie to możliwe – jest ona zarówno sprawiedliwa, jak i wydajna.

Zasada prymatu dobra wspólnego postrzegana jest często jako wytwór dobrodusznej, i dość naiwnej społeczności szlacheckiej. Czasy bez wątpienia bardzo się zmieniły, i dziś trudno byłoby znaleźć ludzi, którzy dobrowolnie poddawaliby się karze[11]. Dlatego nowoczesny republikanizm powinien wchłonąć biurokrację jako podstawowy instrument działania – i przymusu wobec przestępców. Z drugiej strony, dobro wspólne można przełożyć na konkretny program polityczny, np. definiując je w opozycji do interesów partykularnych. Realizacja tej zasady oznaczałaby konieczność rozbicia kolonizujących państwo sitw w rodzaju korporacji zawodowych czy ukrócenie samowoli służb specjalnych - dzisiejszych królewiąt.

Globalizacja, jak wspomniałem, reanimuje tradycję. To jednak proces spontaniczny, w związku z czym nie możemy mieć pewności, że najbardziej przysłuży się on właśnie republikanizmowi. Powinniśmy więc starać się ograniczać budzenie się tradycji innych niż republikańska (zwłaszcza nacjonalizmu etnicznego), a jej samej – pomagać. Można to robić przede wszystkim poprzez odpowiednią politykę kulturalną i historyczną. Uwzględniając główne kierunki rozwoju współczesnej popkultury, czyli multimedialność, interaktywność i ludyczność. Eksponowanie wielkiego, wciąż nie docenionego należycie dorobku sarmackiej teorii i praktyki politycznej służyłoby kształtowaniu dumy narodowej i tożsamości republikańskiej. Dałoby też poważny atut w polityce zagranicznej, uzasadniający wzrost podmiotowości RP, z którym tak trudno pogodzić się Europie Zachodniej, przywykłej, że od wieków Polska była jedynie prowincją wielkich mocarstw[12]. I otwierając oczywiście ogromne przestrzenie dla promocji kraju jako „ojczyzny praw człowieka”, „prekursora demokracji” czy też „pioniera federalizmu międzynarodowego”, z czego dziś korzystają głównie Wielka Brytania i Francja.

Republikanizm to wspólnota polityczna, naród polityczny. Wprowadzenie tej zasady oznaczałoby ostateczne zerwanie z „prawem krwi”, które umożliwiło Stanowi Tymińskiemu kandydowanie w wyborach prezydenckich. W czasach zapaści demograficznej zbudowanie atrakcyjnego z zewnątrz narodu politycznego otwiera możliwości przyciągania imigrantów. Ale nie jako tworzących getta etniczne gastarbeiterów, jak to miało miejsce na Zachodzie Europy, lecz jako pełnoprawnych obywateli, jeśli tylko zechcą nimi zostać. Republikanizm to wreszcie wspomniany już federalizm (konfederalizm) międzynarodowy – tworzenie dobrowolnych sojuszy, a z czasem być może unii, w połączonej naturalną wspólnotą interesów Europie Środkowo-Wschodniej. Pora wreszcie sobie uświadomić (przypomnieć), że kraje tego regionu zamieszkuje 146 milionów mieszkańców wytwarzających przeszło 1,5 biliona dolarów PKB. Zatem reanimacja Europy Środkowo-Wschodniej oznacza pojawienie się na scenie międzynarodowej siły o potencjale zbliżonym do Rosji, z którą każdy musiałby się liczyć. Dobrze rozumiał to Piłsudski, wysuwając koncepcję Międzymorza, która była w istocie pochodną sarmackiego myślenia geopolitycznego. W latach 90 pojawiła się niepowtarzalna okazja realizacji tego programu, w wielokrotnie korzystniejszych w porównaniu do międzywojnia warunkach. Niestety, obejmowanie sterów polskiej polityki zagranicznej przez kolejne inkarnacje Zygmunta Wazy (Skubiszewski, Geremek, Wałęsa) doprowadziło do sytuacji, w której prawie wszystkie inicjatywy integracji regionalnej wychodziły od krajów innych niż Polska, by wymienić tylko Grupę Wyszehradzką, CEFTĘ, Trójkąt Polska-Ukraina-Rumunia, Zgromadzenie Parlamentarne Polska-Litwa czy Wspólnotę Demokratycznego Wyboru. I, jakby sam ten fakt nie był wystarczająco kompromitujący, spotykały się z chłodnymi reakcjami naturalnego lidera. Dziś, po wejściu prawie wszystkich krajów regionu – na drodze osobnych negocjacji, a więc jakby zgodnie z kolonialną zasadą „dziel i rządź” – do UE, możliwości działania są nieporównanie mniejsze. Jednak jeśli integracja zatrzyma się na obecnym poziomie lub cofnie, pojawi się kolejna historyczna szansa dla Europy Środkowo-Wschodniej. Dobrze by było przygotować się intelektualnie i dyplomatycznie do takiego scenariusza. Warto dodać, że neosarmacka koncepcja narodu politycznego, jako ewentualny model promowany w regionie, miałaby ten walor, że unieważniałaby dzisiejsze niesnaski etniczne między Węgrami a Rumunami, Węgrami a Słowakami, czy Słowakami a Czechami. Powyższy eksperyment intelektualny odsłania tylko kilka aspektów potencjalnej republikańskiej odnowy. Całkowicie pomija na przykład fundamentalne pytanie o to, jak odbudować silną gospodarkę w świecie międzynarodowych transferów kapitałowych, outcourcingu produkcji i zobowiązań na zabezpieczonym długu. To z pewnością temat dla całego pokolenia doktorantów i ekspertów, nadmienię więc tylko, że polskim ekonomistom także przydałoby się nieco sarmackiej „pańskości”. Czyli przekonania, że zasługujemy i jesteśmy w stanie samodzielnie tworzyć reguły, według których działamy. Że jesteśmy w stanie zmieniać rzeczywistość!

1 Wbrew postmodernistycznej modzie uznaję kategorię „narodu” za jak najbardziej adekwatną do opisu współczesnej rzeczywistości a sam naród za byt o niesłabnącej sile i znaczeniu. Polemika ze zwolennikami tezy o „końcu narodu” wymagałaby osobnego wywodu, dlatego w tym miejscu nadmienię jedynie, że podczas gdy narody Zachodu zajmują się demontażem państwa narodowego i samych siebie, Wschód - z Chinami i Indiami na czele - idzie dokładnie w przeciwną stronę, w czym upatruję jednej z istotnych przyczyn tak gwałtownego zmniejszenia się dystansu rozwojowego między nimi. Natomiast europejskim prozelitom „końca narodu” można zarzucić, że w istocie wcale nimi nie są, ponieważ dekonstruując stare narody, jednocześnie tworzą nowy – europejski.

2 Przy czym tradycja już istniejąca ma tę przewagę nad projektowaną, że – o ile posiada cechy użyteczne we współczesności – jest samoistnym źródłem siły, podczas gdy ta druga może być trudna do urzeczywistnienia, w związku z coraz mniejszymi możliwościami oddziaływania na kulturę przez państwo.

3 Trzeba mieć bowiem świadomość, że średniowieczny „suweren” nie miał nic wspólnego z suwerennością w jej nowoczesnym, Bodinowskim rozumieniu. Większość swojej władzy delegował, chcąc nie chcąc, w ręce wasali, nad którymi nie miał często realnej kontroli. Zmuszony był też tolerować istnienie – i polityczną aktywność – wielu niepaństwowych (nie będących częścią dominium) podmiotów, z jednocześnie transnarodowym, międzynarodowym i supranarodowym Kościołem na czele.

4 Mam na myśli model kontynentalnej Europy Zachodniej.

5To wtedy powstało państwo w dzisiejszym, nowoczesnym rozumieniu tego pojęcia (state a nie dominium, a nawet nie republic). Język polski nie oddaje, niestety, tych niezwykle istotnych niuansów. Szczególny paradoks polega na tym, że późniejsze wykorzystanie przez oświeceniowych ideologów (Rousseau!) pojęcia republiki, doprowadziło do swoistej kompromitacji tegoż. W efekcie, realizujące najlepsze wzory republikańskie USA nie mają „republiki” w nazwie, podczas gdy taki stricte oświeceniowy i nowoczesny twór jak Francja – owszem!

6 Istnieją zresztą istotne poszlaki znacznego wpływu sarmatyzmu na amerykańskich Ojców Założycieli. Ich weryfikacja to pole do popisu dla polskich historyków idei, filozofów i politologów.

7 Mam na myśli klasyczny liberalizm polityczny.

8 Już Jan Długosz używał w Rocznikach określeń: Sarmacja, sarmackość, sarmacki, a po Traktacie o dwóch Sarmacjach (1517) Macieja z Miechowa pojęcie to stało się powszechnie używane.

9 Choć faktycznie była nim sporo wcześniej. Do chwili, gdy francuski Henryk Walezy ujawnił swoje despotyczne zapędy, nie widziano po prostu potrzeby spisywania zwyczajowego prawa, którego nikt dotychczas nie negował.

10 W tym kontekście ustanowienie w 2005 r. przez Rosję 7(4) listopada Dniem Jedności Narodowej i świętem „pamięci wyzwolenia Moskwy i Rosji od Polaków w roku 1612” nie jest, jak przedstawiły to polskie media, wydarzeniem kabaretowym, ale powrotem do źródeł tożsamości rosyjskiej po ostatecznym bankructwie idei komunistycznej.

11 Pisał Adam Mickiewicz: „Mamy w dziejach polskich przykłady, że ludzie bardzo możni oddawali się sami w ręce sprawiedliwości. Nie zamykano ich do więzień, nie przydzielano im straży, używali swobodnie czasu przeznaczonego na przygotowanie się na śmierć. Szlachcic polski bowiem, uciekający przed karą sądową, uważany był za infamisa, za człowieka bez czci i odwagi...”.

12 Wystarczy przypomnieć popularność określenia „wersalski bękart” czy brak uznania granicy polsko-niemieckiej w traktacie z Locarno. Współczesne przykłady w rodzaju wezwania Polski przez prezydenta Francji do „siedzenia cicho” są powszechnie znane.

Bibliografia:

Anioł W., Paradoksy globalizacji, Warszawa 2002.

Arystoteles, Polityka, Warszawa 2004.

Baczkowski K., Rady Kallimacha, Kraków 1989.

Banaszak B. [et al.], System ochrony praw człowieka, Kraków 2003.

Barber B., Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2005.

Bauman Z., Kryzys państwa narodowego we współczesnej Europie, „Przegląd Zachodni” 1994, nr 4.

Bendyk E., Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności, Warszawa 2002.

Böckenförde E.W., Powstanie państwa jako element procesu sekularyzacji [w:] tegoż: Wolność – państwo – Kościół, Kraków 1994.

Bull H., The Anarchical Society: A Study of Order in World Politics, London 1997.

Bobrow D.B., Haliżak E., Zięba R. (red.), Bezpieczeństwo narodowe i międzynarodowe u schyłku XX w., Warszawa 1997.

Bobrowski R., O polityce zagranicznej Polski lat 1989-2006, „Przegląd Środkowoeuropejski” 2007, nr 43.

Borucki M., Temida staropolska, Warszawa 1979.

Cyceron, O państwie, o prawach, Komorów 1999.

Czaja J., Bezpieczeństwo kulturowe – zarys problematyki, Kraków 2004.

Ekes J., Złota demokracja, Warszawa 1987.

Estreicher S., Kultura prawnicza w Polsce XVI wieku, http://www.polskietradycje.pl/article.php?artykul=83.

Filiciak M., Re-kreacja: gry komputerowe, postfordyzm i kultura, „Kultura Współczesna” 2006, nr 1.

Fukuyama F., Koniec historii, Poznań 1996.

Gellner E., Narody i nacjonalizm, Warszawa 1991.

Goliński Z. (oprac.) Antologia publicystyki doby stanisławowskiej, Warszawa 1984.

Golka M., Kultura jako system, Poznań 1992.

Górnicki Ł., Dworzanin polski, Wrocław 2004.

Górnicki Ł., Dzieje w Koronie Polskiej, Wrocław 2003.

Górski A., Ku czemu Polska szła, Warszawa 2007.

Huntington S., Kultura ma znaczenie: jak wartości wpływają na rozwój społeczeństw, Poznań 2003.

Huntington S., Political Order on Changing Societies, New Haven-London 1968.

Huntington S., Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego, Warszawa 2004.

Jasienica P., Rzeczpospolita Obojga Narodów, Warszawa 1985.

Kaczmarczyk Z., Leśnodorski D., Historia państwa i prawa Polski, Warszawa 1968.

Kempny M., Czy globalizacja kulturowa współdecyduje o dynamice społeczeństw postkomunistycznych, „Kultura i społeczeństwo” 2000, nr 1.

Kłoskowska A., Kultura masowa, Warszawa 2005.

Kłoskowska A., Kultury narodowe u korzeni, Warszawa 2005.

Krasnodębski Z., Demokracja peryferii, Gdańsk 2003.

Krzyżniakowa J., Koncyliaryści, heretycy i schizmatycy w państwie pierwszych Jagiellonów, Kraków 1989.

Kuźniar R., Prawa człowieka. Prawo, instytucje, stosunki międzynarodowe, Warszawa 2006.

Laughland J., Zatrute źródła Unii Europejskiej, Warszawa 2002.

Legutko R., Esej o duszy polskiej, Kraków 2008.

Linton R., Kulturowe podstawy osobowości, Warszawa 1975.

Łoś-Nowak T. (red.), Współczesne stosunki międzynarodowe, Wrocław 1993.

Machiavelli N., Książę, Kraków 2005.

Maciszewski J., Szlachta polska i jej państwo, Warszawa 1986.

Mickiewicz A., Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, Wrocław 2004.

Michałowska G., Bezpieczeństwo kulturowe w warunkach globalizacji procesów społecznych, [w:] D.B. Bobrow, E. Haliżak, R. Zięba (red.), Bezpieczeństwo narodowe i międzynarodowe u schyłku XX w., Warszawa 1997.

Michałowska G., Kulturowe czynniki bezpieczeństwa, [w:] J. Kukułka (red.), Bezpieczeństwo międzynarodowe w Europie Środkowej po Zimnej Wojnie, Warszawa 1994.Modrzewski A. F., Wybór pism, Wrocław 2003.

Opaliński E., Kultura polityczna szlachty polskiej w latach 1587-1652, Warszawa 1995.

Orzechowski S.O, Wybór pism, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1972.

Ost D., Klęska „Solidarności”. Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie, Warszawa 2007.Ostrom V., Federalizm amerykański, Warszawa 1994.

Paruch W., Myśl polityczna obozu piłsudczykowskiego 1926-1939, Lublin 2005.

Pietraś M., Globalizacja jako proces zmiany społeczności międzynarodowej, [w:] M. Pietraś (red.), Oblicza procesów globalizacji, Lublin 2002.

Pietraś M., Pietraś Z. J. (red.), Transnational Future of Europe, Lublin 1992.

Pietraś Z. J., Adaptacyjność spenetrowanych systemów politycznych, Lublin 1990.

Płaza S., Wielkie bezkrólewia, Kraków 1989.

Ritzer G., Makdonaldyzacja społeczeństwa, Warszawa 1999.

Rousseau J.J., Umowa społeczna, Komorów 2002.

Sałajczyk S. P., Zmierzch Lewiatana? Spór o pozycję państwa we współczesnych stosunkach międzynarodowych, [w:] E. Haliżak, I. Popiuk – Rysińska (red.:) Państwo we współczesnych stosunkach międzynarodowych, Warszawa 1995.

Sartori G., Teoria demokracji, Warszawa 1994.

Semka P., Obrazki z wystawy, Warszawa 2007.

Skarga P., Kazania sejmowe, Wrocław 2003.

Smoleński W., Szkoły historyczne w Polsce, Wrocław 2006.

Suchedni-Grabowska A., Spory królów ze szlachtą w złotym wieku, Kraków 1988.

Staniszkis J., Postkomunizm. Próba opisu, Gdańsk 2001.

Staniszkis J., Władza globalizacji, Warszawa 2003.

Stawrowski Z., Prawo naturalne a ład polityczny, Kraków-Warszawa 2006.

Tazbir J., Kultura szlachecka w Polsce, Poznań 1998.

Tazbir J., Myśl polska w nowożytnej kulturze europejskiej, Warszawa 1986.

Tazbir J., Polacy na Kremlu i inne historyje, Warszawa 2005.

Therborn G, Drogi do nowoczesnej Europy, Warszawa – Kraków 1998.

Thompson E., Narodowy egoizm i kompleksy, „Europa” 2007, nr 180.

Urban W., Epizod reformacyjny, Kraków 1988.

Wolff-Powęska A., Europejska tożsamość geopolityczna: fantom czy rzeczywistość?, [w:] „Rocznik strategiczny 2004/05”.

Wojciechowski J. S., Jakiej wiedzy o kulturze wymaga dziś polityka kulturalna, [w:] S. Bednarek, K. Żukasiewicz (red.), Wiedza o kulturze polskiej u progu XXI w., Wrocław 2000.

Wyczański A., Polska Rzeczą Pospolitą szlachecką, Warszawa 1991.

Wyczański A. (red.), Polska w epoce Odrodzenia, Warszawa 1986.

Żółkiewski S., Początek i progres wojny moskiewskiej, Kraków 1998.

 

Ważne lektury:

/