Sześćdziesiąt osiem tysięcy dwieście trzydzieści sześć głosów – dokładnie tyle przesądziło o wygranej Donalda Trumpa (na podstawie portalu Politico.com). Nie chodzi o głosy w całym kraju, ale w jednym, decydującym stanie – Pensylwanii. Często zapominamy, że Amerykanie nie wybierają bezpośrednio prezydenta USA. Wybierają go elektorzy, wyłonieni w dniu uważanym za wybory prezydenckie, czyli w drugi wtorek listopada. Elektorzy na ogół nie są wybierani proporcjonalnie do oddanych głosów. W większości stanów USA panuje system całkowicie większościowy. To znaczy ten, kto wygrywa, choćby minimalnie, bierze wszystko. To niemal przesądza o sposobie prowadzenia kampanii wyborczej. Jeżeli jakiś stan ma większość popierającą zdecydowanie republikanów, to demokrata nie powinien tracić czasu na walkę o niego. Podobnie jest ze stanami demokratycznymi. Nie walczą o nie republikanie. O co więc tak naprawdę biją się kandydaci na prezydenta USA? O stany, w których różnica pomiędzy elektoratami dwóch głównych partii nie jest zbyt duża i można łatwiej zdobyć większość: to są tzw. swing state – tam niewielka liczba potrzebna do zdobycia większości może przepłynąć do drugiego kandydata. Czasem oczywiście zdarzają się rewolucje w danym stanie i następuje kompletna zmiana preferencji. Przy tradycyjnie dużej przewadze jednej partii rewolucje są rzadkie.

W tych wyborach uwaga skupiała się na dwóch stanach „płynnych” – Florydzie i Pensylwanii. Bez nich Trumpowi zabrakłoby kilkudziesięciu głosów elektorskich do zwycięstwa. Floryda teoretycznie wyrównywała wynik do niezbędnej granicy dla wyboru prezydenta USA (270 głosów elektorów), ale wystarczyłoby, że w kilku stanach o głosach proporcjonalnych straciłby choćby jeden głos elektorski i nie zostałby prezydentem. Przegrałby też, gdyby któryś z elektorów nie dotrzymał słowa i go nie poparł. Takie zapowiedzi były przed wyborami. Pomijam awantury o zmianę choćby jednego głosu ze strony demokratów. Po prostu mając nawet Florydę, Trump mógłby nie zostać prezydentem USA albo czekałyby go długie korowody z liczeniem głosów, sprawami sądowymi przy ogromnych demonstracjach na ulicach (swoją droga wymarzony scenariusz dla Rosjan). Nietypowe zachowanie Hillary Clinton po pierwszych wynikach ze wszystkich stanów być może miało z tym związek. Jednak zdobycie Pensylwanii przesądziło sprawę. Trump dostał w tym momencie 20 głosów elektorskich przewagi. Nie było już o czym dyskutować. Pensylwania od lat 80. głosowała na demokratów. Spore znaczenie miał w tym fakt, że liczona nawet na prawie milion osób Polonia też była podzielona i często wolała demokratów. Trump wiedział, że głosy Polaków z Chicago i Nowego Jorku nie przeciążą, bo jest tam za duża przewaga demokratów. Znaczenie miały ich głosy tylko w Pensylwanii i na Florydzie (na Florydzie mieszka około pół miliona naszych rodaków, a wygrał tam 120 tys. głosów). Nie można mieć pewności, jak bardzo zaważyły głosy Polaków na Florydzie, ale jest niemal pewne, że bez nich w Pensylwanii by nie wygrał.

Kilka lat temu środowiska patriotyczne w Pensylwanii zjednoczyły swoje siły (klub „Gazety Polskiej”, Rodzina Radia Maryja, miejscowy Kongres Polonii i organizacje weteranów). Wspólnie zaczęły organizować uroczystości smoleńskie i katyńskie. Jak na Polonię w USA to był autentyczny cud. Wielka w tym zasługa Tadeusza Antoniaka i jego żony Anety oraz wielu patriotów, jak choćby Bogusława Kowalskiego i wspierającego ich Johna Czopa. Wszyscy mocno zaangażowali się w kampanię Trumpa. Kiedy ten obiecał Polakom pomoc w zwrocie tupolewa, wiedział, po co to mówi i do kogo.

Zjednoczenie Polonii Pensylwanii nastąpiło w duchowej stolicy Polonii, w amerykańskiej Częstochowie. Tam takie cuda są możliwe.

Tomasz Sakiewicz/salon24.pl

Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" nr 46/2016 z dn. 16.11.2016 r.