Tak przynajmniej uważa ukraiński prezydent Poroszenko. W artykule opublikowanym na portalu Politico, w przeddzień sycylijskiego spotkania liderów państw G 7 wezwał on Zachód do stawienia czoła rosyjskiemu zagrożeniu. W jego opinii polityka ustępstw przyniesie podobne skutki jak uprawiana przed II wojną światową wobec Hitlera, a przed którą przestrzegał już w 1936 roku przywoływany przez ukraińskiego prezydenta, w charakterze przykładu, Churchill. Dzień, w którym rozpoczyna się spotkanie w Taorminie, nie może nie mieć na Ukrainie historycznych konotacji, zauważa. Trzy lata wcześniej, właśnie 26 maja rozgorzała się trwająca długie miesiące bitwa o lotnisko w Doniecku. Udowodniła ona światu, że Rosji można się przeciwstawić. Ale zdaniem Poroszenki, Zachód może wygrać rywalizację z Moskwą tylko działając stanowczo, razem i na wszystkich frontach. W jego opinii „macki Rosji” oplatają dziś, za pośrednictwem Internetu, stolice państw wolnego świata, zaś Moskwa prowadzi regularną wojnę propagandową i hybrydową. I dlatego Kijów zdecydował się na przecięcie powiązań między Ukrainą i Rosją, zarówno w sieci, jak i w „realu”. I od razu zaatakowany został przez inspirowanych z Moskwy obrońców wolności słowa i demokracji. Poroszenko wzywa liderów państw G 7 do kontynuowania polityki sankcji wobec Moskwy, bo „strategia karmienia krokodyla, powoduje, że jest on tylko coraz bardziej łapczywy”. Tym krokodylem jest oczywiście Rosja, zaś w charakterze pokarmu może wystąpić Krym i Donieck. „Jeżeli Zachód serio traktuje pokój i porządek światowy, to musi mieć świadomość, że droga do przywrócenia relacji z Moskwą wiedzie przez Kijów. Rosja musi wykonać postanowienia mińskie, w szczególności dotyczące bezpieczeństwa. Musi zwrócić Krym Ukrainie i przywrócić jej terytorialną integralność w obrębie uznanych przez społeczność międzynarodową granic. Każda inna linia postępowania prowadzi”, zdaniem prezydenta Ukrainy „do katastrofy”.

Chcąc zademonstrować swą stanowczość Ukraina przeprowadziła właśnie próbę z nową rakietą średniego zasięgu. O jej wystrzeleniu na poligonie w obwodzie odesskim poinformował sam Poroszenko zamieszczając na swojej stronie w Facebooku relację i filmik. Cytowani przez rosyjskie media eksperci ds. wojskowych są, co prawda zdania, że nie mamy do czynienia z żadnym nowym rodzajem broni, a jedynie poddanym niewielkiej renowacji starym, pochodzącym jeszcze z czasów sowieckich, pociskiem rakietowym Smiercz. Ukraińcy odziedziczyli spory ich arsenał, ale przez lata w znacznym stopniu zestarzały się one i nie nadawały się do użycia. Teraz na wniosek ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa w ich modernizację zaangażowało się kilkanaście przedsiębiorstw ukraińskiego sektora obronnego. Zdaniem Rosjan rakieta „Olcha”, bo tak „Smiercz” nazywa się po renowacji, będzie mogła wejść do seryjnej produkcji nie wcześniej niż za 18 – 24 miesiące. A i tak nie ma się, czego obawiać, uważają, bo już na początku będzie przestarzała. Niezależnie od tego, czy podziela się poglądy rosyjskich analityków nie sposób nie zauważyć, w ostatnich tygodniach, wzrost asertywności Ukrainy wobec Moskwy.

Światowe agencje, a za nimi rosyjskie, poinformowały o śmierci Zbigniewa Brzezińskiego. Chyba, w Rosji, wydano większość jego książek. Na Ukrainie żałoba. Minister spraw zagranicznych Klimkin napisał na twitterze, że „zainspirował on Europę Wschodnią do pozbycia się komunizmu”, zaś były premier Jaceniuk pożegnał „wypróbowanego przyjaciela Ukrainy”. Ale i w Rosji Zbigniew Brzeziński był postacią znaczącą. Był on tam popularny, szanowany i ceniony, choć oczywiście nikt nie widział w nim przyjaciela Kremla i najczęściej pisano o Brzezińskim, jako o „jastrzębiu”. Jego zdanie brano jednak pod uwagę, z opiniami się liczono. I nie tylko, dlatego, że zajmował się geopolityka, która w Rosji jest nauką ważną, ba, uważana jest za rodzaj doktryny politycznej rządzących elit. Spotyka się też w rosyjskich mediach pogląd, wydaje się, że trochę przesadzony, iż to właśnie Brzeziński (w pracy Wielka szachownica) zwrócił ich uwagę na znaczenie kontroli nad Ukrainą dla przyszłości rosyjskiej idei imperialnej. Pogląd ten, oczywiście przesadzony, skłania, na marginesie do refleksji i zadumy na temat tego jak we współczesnym świecie przebiega krążenie idei. Myśl o znaczeniu naszego wschodniego sąsiada dla rozbicie rosyjskiego imperium pojawiła się, po wojnie, w umysłach dwóch innych wielkich Polaków – Giedroycia i Mieroszewskiego, wyrzuconych wówczas zdawałoby się na margines ówczesnego świata, a teraz głoszona jest przez prezydenta niepodległej Ukrainy, mówiącego i piszącego o swoim kraju w kategoriach przedmurza, państwa powstrzymującego rosyjską agresję. Ale wracając do Brzezińskiego, warto odnotować, że jeszcze dwa miesiące temu udzielił rosyjskiej prasie wywiadu, w sporej części właśnie Ukrainie poświęconego. Cóż powiedział? Otóż, jego zdaniem na poprawie stosunków z Ukrainą i na kompromisowym rozwiązaniu dzielących oba państwa sporów winno zależeć samej Rosji. Przede wszystkim z tego względu, że będąc państwem wielokrotnie słabszym niźli Stany Zjednoczone i Chiny, winna obawiać się izolacji. A nierozwiązane spory terytorialne i generalnie, uprawianie polityki imperialnej, może do tego prowadzić. I z tego względu Brzeziński formułował pogląd, że to przede wszystkim rosyjskim elitom winno zależeć na kompromisowym rozstrzygnięciu kwestii Krymu. Sugerował przy tym pozostanie półwyspu w składzie Ukrainy, ale cieszącego się szerokimi uprawnieniami autonomii. I dawał przy tym Rosjanom radę. Głód ziemi w Rosji, zważywszy na jej rozmiary i gęstość zaludnienia, nie jest rzeczywistym problemem. Rosja nie potrzebuje nowych nabytków terytorialnych. A w związku z tym uprawiając politykę, którą można by charakteryzować hasłem „nie oddamy piędzi rosyjskiej ziemi”, albo „zbierania ziem zamieszkałych przez Rosjan”, Moskwa prowokowała będzie konflikty ze wszystkimi swymi sąsiadami. Niezależnie od tego czy chodzi o Wyspy Kurylskie, czy Donbas. I tak długo, jak długo kremlowskie elity tego nie zrozumieją, muszą liczyć się z pozostawieniem sankcji.

Temat sankcji wrócił też oczywiście przy okazji spotkania państw G 7. Powód do spekulacji dała wczorajsza wypowiedź Donalda Tuska wzywającego do zachowania jedności. Dziennikarze zaczęli zastanawiać się czy wystąpienie to nie jest ruchem wyprzedzającym, mającym przeciwdziałać rysującym się podziałom, również w kwestii polityki wobec Rosji. Typowano gospodarza szczytu - Włochy, jako państwo, które ma zamiar podnieść kwestię zniesienia, a przynajmniej złagodzenia polityki wobec Moskwy. Dodatkowo, dość niefortunna wypowiedź, w przeddzień szczytu, doradcy Trumpa ds. polityki gospodarczej Garryego Cohna, który powiedział, że w kwestii sankcji amerykański prezydent nie podjął jeszcze decyzji i rozpatruje różne warianty, dała asumpt dalszym spekulacjom. Dziś wszystko się wyjaśniło. Już na Sycylii tenże Cohn doprecyzował „Nie zniesiemy sankcjo wobec Moskwy. Może nawet rozpatrzymy czy w stosunku do Rosji nie uprawiać jeszcze twardszej polityki.”

Pozostając w poetyce rozwiniętej przez ukraińskiego prezydenta, wydaje się, że w przypadku Rosji, uprawnione jest jeszcze jedno porównanie – do Saturna pożerającego własne dzieci. Takie przynajmniej myśli nasuwają się po lekturze reportażu zamieszczonego w Moskiewskim Komsomolcu. Opisuje on losy kilku z, jak twierdzi gazeta, ponad tysiąca rosyjskich jeńców wojennych, przetrzymywanych na Ukrainie. A są to historie pouczające. I tak 36 – letni mieszkaniec Moskwy Denis Sidorow, żołnierz razwiedki, a potem policjant i prawnik, jako ochotnik walczył w Donbasie i dostał się do niewoli. Żona wspomina, że o tym fakcie dowiedziała się nie od władz własnego kraju, ale od ukraińskiego śledczego, który nawiązał z nią kontakt za pośrednictwem sieci społecznościowych, prosząc o informację czy jeniec bez dokumentów znajdujący się w ukraińskim więzieniu to jej mąż. Wszystko to działo się jesienią 2016 i od tej pory cisza. Zaraz po tym jak podano informację o pojmaniu Sidorowa władze samozwańczych republik w sowieckim stylu po prostu „skreśliły go z ewidencji”, zaś publicznie ogłosiły, że nie mają z nim nic wspólnego. Rodzina z ukraińskich gazet dowiedziała się, że nie został on nawet umieszczony na liście jeńców wojennych, przewidzianych do wymiany. Mało tego, żona z dzieckiem pozbawiona została jakiejkolwiek pomocy. Musiała zgłosić oficjalnie, na policję, że mąż zaginął nie wiadomo gdzie. I dopiero zaczął się biurokratyczny chocholi taniec. Ostatnio, jak informują dziennikarze, rosyjski MSZ poinformował ją oficjalnie, że nie wie gdzie się znajduje jej mąż, ale poszukiwania są prowadzone. Autor reportażu sarkastycznie pisze, że może poinformować dyplomatów – Sidorow siedzi w ukraińskim więzieniu, dostał 12 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze, a teraz czeka na wynik apelacji. Ale widoki są słabe. O wymianie jeńców, lepiej nie mówić.

Albo inna z opisywanych historii. Zaraz na początku walk, w 2014 roku, do wymiany jeńców między separatystami a stroną ukraińską dochodziło regularnie, często niemal na polu walki. Za pieniądze można było wykupić swoich synów i mężów. I nie trzeba było mieć nawet gotówki, w rozliczeniu przyjmowano np. samochody. Niedługo potem, niejako w czynie społecznym, organizowaniem wymiany jeńców zajęła się Lilia Radionowa i robiła to skutecznie. Do czasu, aż władze republik postanowiły upaństwowić całą strukturę i wcielić ją w skład resortów obrony. Sama Radionowa popadła w niełaskę, mało tego, po tym jak ujawniła nazwiska jeńców – obywateli Federacji Rosyjskiej, którzy znajdują się w ukraińskich więzieniach, władze w Doniecku oskarżyły ją o szpiegostwo (na rzecz Moskwy – to nie błąd, tak było). W efekcie wymiana jeńców stoi w miejscu. Żeby znaleźć się na liście trzeba mieć niemałe wpływy i pieniądze. A i perspektywy nie są różowe. W Doniecku rozpowszechniony jest pogląd, że Ukraińcy nie są szczególnie zainteresowani procesem i traktują go, jako kartę przetargową. Tym bardziej, że mają u siebie około 1000 jeńców, z których spora część to Rosjanie, zaś strona przeciwna ledwie 100. A ponadto żołnierze ukraińscy objęci są międzynarodowymi konwencjami a „bojownicy” z Donbasu, do których nikt nie chce się przyznać, mogą być traktowani niczym pospolici przestępcy. Doszło nawet do tego, że siedzący w ukraińskich więzieniach bojownicy z samozwańczych republik postanowili powołać „Związek Jeńców Wojennych i Więźniów Politycznych Donbasu”. Jego członkowie siedzą w ukraińskich miejscach odosobnienia, niektórzy z wieloletnimi wyrokami. Sam fakt powołania takiego związku i utrzymywanie przez jego założycieli ze sobą regularnych kontaktów rzuca sporo światła na stan ukraińskiego systemu penitencjarnego. Celem związku, zwłaszcza w sytuacji, kiedy zapomniała o nich Matiuszka Rossija, jest walka o swoje prawa.

W ciągu trzech dni reportaż przeczytało ponad 147 tysięcy osób. Ciekawe, jakie myśli ogarną ich po tym, jak poznali losy moskwianina Sidorowa i jemu podobnych nieszczęśników?

Marek Budzisz/salon24.pl