Wyrwanie Polski z paraliżującej ją od 1989 roku niemocy politycznej będzie niemożliwe bez gruntownych zmian ustrojowych - pisze Bartłomiej Radziejewski na łamach "Nowej Konfederacji". 

Triumfalizm, jaki zapanował na prawicy po ostatnich wyborach, w połączeniu z dyktatem politycznej bieżączki, przesłania wymiar strategicznych interesów Polski. Osłabienie krajowego obozu status quo z jednej strony, z drugiej zaś zmieniona sytuacja międzynarodowa, otworzyły przed nami nowe „okno możliwości”. Szanse, których niewykorzystanie może się srodze zemścić. To z tej perspektywy warto patrzeć na pierwszą fazę (umowne 100 dni) rządów Zjednoczonej Prawicy. Zacznijmy od określenia parametrów nowej sytuacji.

Plany na śmietniku

Najbardziej dojmującą mizerią czasów PO-PSL była swoista „tyrania status quo”: niezdolność do przeciwstawienia się sytym grupom interesów, tak w kraju, jak i zagranicą. Próby przełamania charakterystycznego dla tego obozu „konserwatyzmu sytuacyjnego”, jak to określił Rafał Matyja, nieodmiennie kończyły albo w śmietniku (jak „Plan rządzenia” Jana Rokity), albo jako wyłączność departamentów propagandy (jak plan „Polska 2030” Michała Boniego), albo jako parodie samych siebie po zderzeniu z lobbystami (jak projekt nowego kodeksu budowlanego). Niewyrażaną, ale konsekwentnie stosowaną idée fixe PO była abdykacja z realnego rządzenia na rzecz administrowania, uwarunkowana swoistym kontraktem ze wpierającą tę partię koalicją grup interesów: „bronimy was przed próbami zmian reguł gry, w zamian za wsparcie polityczne”.

Ten model zarządzania ma swoje zalety. Jednak od 2008 r. coraz gwałtowniej rozjeżdżał się z wielkim powrotem historii, owocującym narastającymi wyzwaniami strategicznymi: zaostrzającą się rywalizacją hegemoniczną między Ameryką a Chinami, napięciami w UE i NATO, niepokojami na Wschodzie, mającym znamiona wyczerpywania się obecnego modelu kapitalizmu kryzysem finansowym. Wspólny mianownik dla tych wszystkich procesów to reaktywacja egoizmów narodowych i rywalizacja o zajęcie jak najlepszej pozycji przed prawdopodobnym, nowym rozdaniem. W tym kontekście kontynuacja przez Polskę polityki „konserwatyzmu sytuacyjnego” oznaczała jeśli nie rezygnację, to rywalizację z najlepszymi wyścigówkami starym, rzężącym gruchotem.

Model zarządzania krajem à la Tusk był więc w pewnym sensie kwintesencjonalny dla niemocy politycznej III RP. „Państwa istniejącego tylko teoretycznie”, niepotrafiącego zaradzić anarchii resortów i grup interesów, niezdolnego do przeprowadzania większych projektów. Z politykami abdykującymi z dążeń do zmiany tego stanu rzeczy, zadowalającymi się „zarządzaniem karuzelą stanowisk i deficytem budżetowym”, jak to kiedyś ujęła Jadwiga Staniszkis.

Zeszłoroczne wzmożenie dekompozycji PO było więc nie tylko szansą na wymianę zgnuśniałych kadr i poprawę klimatu intelektualnego. Oznaczało możliwość zmiany reguł gry, zaprojektowania bardziej ambitnej i dalekosiężnej polityki.

Okazja dla zręcznego gracza

Szansę wzmocniła rekonfiguracja na scenie międzynarodowej. Kryzys uchodźczy drastycznie osłabił pozycję Niemiec i obudził poczucie wspólnoty interesów krajów Grupy Wyszehradzkiej. Oznacza to możliwość redefinicji stosunków z RFN, na korzystniejszych dla Polski zasadach, bądź „degermanizacji” naszej polityki unijnej. Jest też okazją do reaktywacji relacji środkowoeuropejskich. Równoległe ocieplenie relacji zachodnio-białoruskich i chaos na Ukrainie pozwalają na większą aktywność na Wschodzie. Wszystko to w sytuacji zainteresowania wzrostem roli Polski zarówno ze strony USA, jak i Chin, oraz najgorszych od lat stosunków niemiecko-rosyjskich. Słowem: otworzyło się nowe „okno możliwości”; rzadka okazja do licytowania wyżej dla zręcznego, potrafiącego grać na wielu fortepianach gracza.

[koniec_strony]

Trzeba mieć przy tym na uwadze, że okres zwiększonych możliwości może trwać krótko, i że jest tylko elementem wspomnianego przyśpieszenia historii. To ostatnie w najlepszym razie przynosi wielki bagaż niepewności. W najgorszym – zapowiada powrót brutalnej rywalizacji międzynarodowej, bezlitosnej dla słabych i nieprzygotowanych, czego w przeszłości tak boleśnie doświadczyliśmy.

Sytuacja narzuca więc Polsce trzy jasne priorytety. Po pierwsze, stworzenie państwa z prawdziwego zdarzenia. Bez niego nie mamy żadnych szans w rywalizacji z silniejszymi graczami. Po drugie, budowę silnej armii. Historia powinna nas już nauczyć, że naród, który umie liczyć, liczy na siebie, a siła militarna jest mnożnikiem znaczenia politycznego, którego tak nam brakuje. Po trzecie, nową politykę zagraniczną. Elastyczną i wielowektorową, pomysłowością i aktywnością rekompensującą niedostatek zasobów.

PiS, o wiele bardziej niż PO opierając się na grupach zainteresowanych zmianą status quo (mniejszy biznes, niedowartościowana część elit postsolidarnościowych), jest dziś jedyną siłą polityczną jakkolwiek predestynowaną do przeprowadzenia tak rozumianej „dobrej zmiany”.

W konflikcie z establishmentem

Jak w tym świetle wypadło pierwsze 100 dni rządu Beaty Szydło? Ich rytm wyznaczyło spektakularne przejmowanie stanowisk, ostry konflikt z dominującym dotąd establishmentem, częściowa realizacja obietnic socjalnych, przygotowanie „planu Morawieckiego”. A zatem coś zupełnie innego niż „państwo-wojsko-dyplomacja”. Nie oznacza to nieobecności tej triady, może też być zasadnym wstępem do głębszych zmian. Ale po kolei.

Trudno specjalnie żałować wyrzucanych z pracy nominatów PO-PSL. Tworzyli często zabetonowane układy personalne, razili gnuśnością i arogancją. Jednak sposób wymiany kadr niesie za sobą kilka problemów. Po pierwsze, wiele w nim przypadkowości i awansów merytorycznie wątpliwych. Po drugie, niedoświadczenie nowych ludzi opóźni moment, w którym będą mogli zostać zaprzęgnięci do realizacji poważniejszych projektów. Po trzecie, taka polityka w wielu przypadkach niepotrzebnie przysparza PiS wrogów, podczas gdy wielu z odchodzących to zarazem nieźli fachowcy i oportuniści, skłonni służyć dowolnej władzy. Wreszcie najważniejszy problem to zagrożenie reprodukcji systemu pasożytowania na instytucjach przez wchodzących w buty poprzedników nominatów PiS.

Z drugiej strony trudno podzielać głosy oburzenia tym, że Jarosław Kaczyński przeprowadził przejęcie stanowisk szybko, podczas gdy Donald Tusk częściej preferował „taktykę salami”. Kwestia najważniejsza: czy nowe kadry będą w stanie poprowadzić poszczególne instytucje równie dobrze lub lepiej niż poprzednicy – pozostaje otwarta.

Konflikt z nieprzychylnymi PiS elitami (zwłaszcza medialnymi i prawniczymi) ma z punktu widzenia partii rządzącej kilka ewidentnych zalet. Oznacza Schmittiańskie wskazanie przeciwnika, konsoliduje aktywistów i elektorat, pozwala zagospodarować silną ostatnio emocję antyestablishmentową, blokując zarazem ekspansję Kukiza czy Korwin-Mikkego. Jak się okazuje, spycha także opozycję w koleiny groteskowej erystyki „obrony demokracji”, co może na długo zamrozić kurs jej politycznych akcji.

O ile w stosunku do elit medialnych nie widać dziś słabych punktów tej taktyki, o tyle ostrość konfliktu z prawnikami musi budzić wątpliwość: bez nich trudno budować państwo. Wyjaśniałem niedawno, dlaczego uważam działania PiS wobec Trybunału Konstytucyjnego za broniące się na gruncie prawa. W sensie politycznym i ustrojowym zabrakło w nich jednak ładunku pozytywnego, na przykład propozycji przebudowy TK na modłę francuską: mniejsze kompetencje, wyższe wynagrodzenia, obowiązek błyskawicznego rozpatrywania spraw. To dodatkowo, i raczej niepotrzebnie, zraziło do rządu wielu prawników, zwłaszcza sędziów.

500+ albo śmierć

Najwyraźniejszym dokonaniem pierwszych 100 dni nowego rządu jest oczywiście program 500+. Eksperci są podzieleni, co do tego, czy spełni on nadzieje pobudzenia dzietności, na jego efekty pronatalistyczne trzeba więc poczekać. Już teraz trzeba jednak zauważyć, że oprócz ogromnych wydatków finansowych, ta reforma może słono kosztować politycznie. Rządowi z ledwością, z użyciem sztuczek księgowych (reguła wydatkowa) i wykorzystaniem jednorazowych wpływów (aukcja LTE), udało się znaleźć na nią pieniądze na ten rok. Widać też – czy to w konstrukcji kolejnych projektów podatku hipermarketowego, czy to w sposobie prowadzenia walki z unikaniem opodatkowania – pierwsze znamiona nowej fali fiskalizmu. Od przyszłego roku koszty 500+ będą znacznie wyższe, a adekwatny wzrost przychodów jest nader niepewny.

[koniec_strony]

Już dziś koszty programu zmusiły PiS do zarzucenia szeregu zapowiedzi (wiek emerytalny, kwota wolna, dofinansowanie armii). W perspektywie roku 2019 oznaczać to może nie tylko wizerunkowe problemy z niewywiązaniem się z większości obietnic wyborczych, ale przede wszystkim: paraliż jakichkolwiek ambitniejszych reform. Skuteczność polityczna ma swoją wymierną cenę także w złotówkach. Rząd na starcie postawiony finansowo pod ścianą może dryfować do końca kadencji podobnie jak za Tuska i Kopacz. Jak na program, po którym nawet ministerstwo rodziny nie spodziewa się demograficznego przełomu, byłaby to cena horrendalna. Nawet jeśli prawdziwe są hipotezy o tym, że rzeczywisty cel nadrzędny 500+ to zjednanie PiS poparcia kilku milionów rodzin, by na tej fali możliwe były głębokie reformy, to może się okazać, że tych ostatnich nie ma już za co realizować. Rozwiązaniem byłoby poszukanie oszczędności w radykalnie przerośniętym i niewydajnym sektorze publicznym. Do tego jednak partia Kaczyńskiego nie zdradzała dotychczas predylekcji.

Polityka naprawdę alternatywna

Powyższy problem dotyczy również najambitniejszego, jak na razie, programu reformatorskiego rządu Szydło, jakim jest plan Morawieckiego. Stojąca za nim miażdżąca diagnoza dorobku transformacji gospodarczej plasuje receptę w innym miejscu niż plany Hausnera czy Boniego. To już nie jest tylko korekta linii wyznaczonej na początku III RP przez Leszka Balcerowicza – to zarys polityki alternatywnej. Jeśli wicepremierowi Morawieckiemu udałoby się rzeczywiście stworzyć nowe fundamenty rozwoju (tym razem zrównoważonego, opartego na akumulacji dóbr narodowych, a nie ich rabunkowej eksploatacji), przeszedłby zapewne do historii, jako jeden z kilku najwybitniejszych polityków III RP, z korzyścią dla nas wszystkich. Warto mu więc kibicować.

Nasuwa się jednak kilka zasadniczych wątpliwości. Po pierwsze, badania pokazują brak gotowości polskich firm do przejścia na innowacyjny model działalności (idée fixe Morawieckiego). Czy programy rządowe są w stanie skłonić przedsiębiorców do zmiany nastawienia? Być może polska gospodarka powinna jeszcze przez jakiś czas konkurować niskimi kosztami produkcji, zanim wejdzie na wyższy poziom, podobnie jak kiedyś „azjatyckie tygrysy” czy Chiny.

Po drugie, plan Morawieckiego (zwłaszcza w częściach dotyczących reindustrializacji i repolonizacji) musiałby sporo kosztować, a po 500+ rządowa kasa może się okazać pusta. Po trzecie, jednoczesne pobudzanie konsumpcji (zakładane w samym planie, a na dokładkę realizowane przez inne resorty) i inwestycji stoi w silnym napięciu. Nikt jak na razie nie wskazał, jak je zniwelować. Po czwarte, projekt wicepremiera jest także gigantycznym przedsięwzięciem politycznym, wymagającym efektywnej i scentralizowanej koordynacji pracy wielu ministerstw, spółek i agencji. Na dzień dzisiejszy przerasta to możliwości polskiego systemu zarządzania krajem.

Jak przełamać niemoc?

Dochodzimy do sedna sprawy. „Dobra zmiana”, rozumiana nie tylko jako program socjalny z elementami pronatalistycznymi, ale też jako wyrwanie Polski z paraliżującej ją od 1989 r. niemocy politycznej, będzie niemożliwa bez gruntownych zmian ustrojowych. W rzeczy samej, bez nadrobienia największego zaniechania transformacji: niezbudowania państwa z prawdziwego zdarzenia.

Spójrzmy z tej perspektywy właśnie na plan Morawieckiego. Już samo utworzenie Ministerstwa Rozwoju, jako „superresortu” koordynującego politykę gospodarczą, oznaczało pewne „szarpnięcie cuglami”, dając nadzieję na powstanie ekonomicznego „mózgu państwa”. Naruszyło jednak utrwalone interesy, nawyki oraz hierarchie w starych resortach i departamentach. Co więcej, sukces tego przedsięwzięcia oznaczałby zarazem spadek znaczenia pozostałych ministerstw gospodarczych i ogromny wzrost władzy ministra rozwoju.

Nic dziwnego, że budzi to opór zarówno w samym MR, jak i w innych resortach. Coraz głośniejmówi się o konflikcie Morawieckiego z ministrem skarbu Dawidem Jackiewiczem, sprzymierzonym z bardzo silnymi politycznie Adamem Lipińskim i Zbigniewem Ziobrą. O ile w tym starciu początkującemu politycznie wicepremierowi może przyjść w sukurs Kaczyński, o tyle od utrzymania przez niego pozycji do efektywnej budowy gospodarczego centrum rządu wciąż dzielić go będzie przepaść. Nawet w kancelarii premiera nie ma dziś wystarczających narzędzi instytucjonalnych i analitycznych, pozwalających efektywnie zadaniować, kierować, koordynować i rozliczać podległe struktury. Zdekomponowany aparat KPRM jest jednak teoretycznie znacznie bliżej osiągnięcia tego stanu niż – zachowując proporcje – dopiero utworzone MR. Teoretycznie, bo w praktyce nikomu po 1989 r. się to nie udało.

Można sobie wyobrazić, że sojusz Morawieckiego z premier Szydło, wyposażoną w gruntownie przebudowaną KPRM, mógłby być polityczno-instytucjonalnym narzędziem, o którym mowa. To jednak oznaczałoby radykalne wzmocnienie pani premier, co z pewnością byłoby nie w smak prezesowi Kaczyńskiemu.

Nie wiem, jak prezes PiS zamierza rozplątać ten węzeł sprzeczności i napięć. Jeśli nie znajdzie na to sposobu, tak jego zapowiedzi o przełamaniu politycznego i administracyjnego „imposybilizmu”, plan Morawieckiego, jak i wszelkie próby wyrwania Polski z politycznej niemocy – pozostaną tylko słowami.

Państwo-wojsko-dyplomacja

Tym niemniej, w tym punkcie oficjalna agenda rządu PiS najwyraźniej zbiega się ze wspomnianymi na początku wymogami sytuacji historycznej (państwo-wojsko-dyplomacja).

O pierwszym elemencie była już mowa. Ze szczegółów, warto pozytywnie wspomnieć także o szybko wdrożonej instytucjonalnej konsolidacji prokuratury, zapowiedziach poważnych reform sądownictwa i konsolidacji instytucji proinwestycyjnych w Polskim Funduszu Rozwoju.

[koniec_strony]

W sferze bezpieczeństwa nie widać na razie przełomu, raczej lekko modyfikowaną kontynuację polityki poprzedników, z programem zbrojeń na czele. Być może minister Antoni Macierewicz potrzebuje czasu na uwiarygodnienie się jako polityk umiarkowany. W każdym razie nie wykonał na razie żadnych gwałtownych ruchów, poza spektakularnymi zmianami kadrowymi. Przyśpieszenie „dekomunizacji pokoleniowej” to z pewnością krok w dobrą stronę, podobnie jak próba korekty polityki zakupowej. Na efekty obu trzeba jednak poczekać. W agendzie nowego kierownictwa MON nie widać na razie rozmachu, co nieco martwi, w związku z katastrofalną decyzją PO z czasów Bogdana Klicha o zniesieniu powszechnego poboru. Dawny system należało gruntownie zreformować, ale przejście na model armii ekspedycyjnej – w kraju położonym tak jak Polska i w obliczu przyśpieszenia historii – było głupotą, graniczącą z samobójstwem. Szkoda, że agenda „odkręcania” różnych szkodliwych zmian, wprowadzonych przez poprzedników nie objęła, jak na razie, tego fundamentalnego wymiaru.

Natomiast w dyplomacji trio Szydło-Waszczykowski-Duda nieźle weszło na zrekonfigurowaną scenę międzynarodową. Rozluźnienie relacji z osłabionymi Niemcami nastąpiło bez niepotrzebnego rozgłosu, nieco inaczej niż taktyczne podparcie się zbliżeniem z Wielką Brytanią. Nie ma ani radykalnego zwrotu antyrosyjskiego, ani przesadnego wieszania się na Waszyngtonie. Jest kontynuacja partnerstwa z Chinami, reaktywacja polityki regionalnej. Prawdziwa rozgrywka dopiero przed nami, ale początki są bardziej obiecujące, niż wielu analityków się spodziewało. Widać zrozumienie potrzeby częściowej kontynuacji i dążenie do polityki bardziej elastycznej oraz wielowektorowej, zamiast czepiania się jednej sukienki.

Po stronie błędów zapisuję natomiast fiksację na punkcie zwiększania obecności NATO w Polsce. Nie wierzę, że może ona istotnie zmienić naszą sytuację strategiczną. Uśpi jednak naszą czujność i kosztować będzie wiele energii, która mogłaby być spożytkowana znacznie lepiej, na przykład na uzyskanie zaawansowanych technologii wojskowych, kolejnych kroków na drodze do militarnej samodzielności.

Obietnica ze znakiem zapytania

Jaki jest bilans pierwszej fazy rządów PiS? Pozytywny, choć z pewnością mógłby być znacznie lepszy. Zbyt wiele było w tych miesiącach błędów wynikających z nieprzygotowania i improwizacji; kontynuacja sposobu działania zademonstrowanego w sprawie podatku hipermarketowego, ustawy o policji czy Trybunału Konstytucyjnego może się skończyć fatalnie. Razi mnie przejęcie inwigilacyjnych zapędów poprzedników, zdumiewa antywłasnościowa nowela ustawy o ustroju rolnym.

Jednocześnie przeprowadzono wiele racjonalnych korekt. „Rewolucja” zachodzi tylko w rojeniach części opozycji. Ogłoszenie planu Morawieckiego wyznaczyło bardzo ambitną agendę co najmniej do końca kadencji, choć wątpliwości co do jej realizacji są poważne.

Rzecz najważniejsza – zmiany ustrojowe umożliwiające wyrwanie kraju z politycznej niemocy – zaledwie się przewinęła. I to w praktyce, nie w retoryce. Będzie jednak największym wyzwaniem czterolecia. W tym sensie „dobra zmiana” pozostaje hipotezą, czekającą na weryfikację.

Bartłomiej Radzijewski

Źródło: NOWA KONFEDERACJA