Władimir Putin był wczoraj w Belgradzie. Wręczył serbskiemu prezydentowi order Aleksandra Newskiego, sam dostał w prezencie owczarka, który pochodzi z Metochii, pradawnych serbskich ziem wchodzących obecnie w skład Kosowa, co ma zapewne wymiar symboliczny.

W związku z tą zapowiadaną od dawna i przekładaną wizytą trzeba zwrócić uwagę na trzy sprawy. Po pierwsze rosyjskiego prezydenta witały na ulicach tłumu Serbów. Po drugie ważne są gospodarcze efekty wizyty i po trzecie wreszcie wymiar geopolityczny, bo wiadomo, że każde posunięcie Moskwy ma też taki kontekst.

Każdy kto był w Belgradzie mógł się zorientować, że Rosja, ale też i jej prezydent jest tam szczególnie popularny i lubiany. Na straganach z pamiątkami, rozlokowanych w centralnym parku serbskiej stolicy wokół starej tureckiej twierdzy, która miała trzymać w szachu niepokornych Serbów, kupić można dziesiątki gadgetów z wizerunkiem Władimira Władimirowicza. Serbowie dobrze wspominają postawę Rosji wspierającej Belgrad w czasie wojny po rozpadzie Jugosławii, późniejsze poparcie w kwestii Kosowa i sprzeciw wobec NATO-wskich bombardowań. Z nowszych spraw, o czym mówił serbski prezydent w trakcie ceremonii powitalnej, Serbia może dziękować Rosji za to, że ta zgłosiła weto wobec zaproponowanej w 2015 przez Wielką Brytanię rezolucji w Radzie Bezpieczeństwa, oskarżającej Serbów o przeprowadzanie czystek etnicznych i uprawianie w swoim czasie polityki ludobójstwa. Szczególnie w Serbii popularny jest rosyjski prezydent. Regularnie zwycięża w badaniach publicznych na najpopularniejszych przywódców z grona zagranicznych liderów zdobywając 80 % poparcia, a w liczbie honorowych obywatelstw przyznanych mu przez rozmaite serbskie miasta ustępuje tylko marszałkowi Tito. Obserwatorzy zwrócili uwagę na to, że szczególnie ciepło i wylewnie Aleksandar Vučić przywitał się z Dmitrijem Rogozinem, dziś będącym szefem Roskosmosu (objęty amerykańskimi sankcjami), ale w swoim czasie kierującym nacjonalistyczna formacją polityczną Rodina, która szczególnie silnie wspierała Serbów w czasie konfliktu w Kosowie. Te często lekceważone gesty społecznej sympatii, maja wbrew pozorów, dla rosyjskiej dyplomacji duże znaczenie. Do tego stopnia, że Fiodor Lukianow, jeden z liderów wpływowego w Rosji środowiska Klubu Wałdajskiego, napisał niedawno w artykule podsumowującym dokonania rosyjskiej polityki zagranicznej w 2018 roku (generalne ocena polityki wobec Zachodu – klęska), że Rosja winna nastroje społeczne u swoich partnerów traktować w kategoriach zero – jedynkowych, to znaczy, nie angażować się tam gdzie jej nie chcą i nie lubią, a swe zasoby kierować tam, gdzie jest ona witana z otwartymi ramionami.

Gdyby to kryterium przyjąć za kluczowe w polityce zagranicznej, to w Serbii winna się angażować. Ale nie tylko. Rosyjskie media dość szeroko piszą o reakcji Niemców na list amerykańskiego ambasadora skierowany do firm zaangażowanych w projekt Nord Stream 2. Napisał on w nim, powołując się zarówno na już uchwalone przez Kongres ustawy, jak i na te, które dopiero są „w obróbce”, że firmy uczestniczące w projekcie, nawet jeśli są tylko podwykonawcami, ryzykują, że zostaną objęte amerykańskimi sankcjami. Logika tego listu jest dość prosta – jeśli Berlin twierdzi, że jest to projekt komercyjny, to kierujące się perspektywą zysków spółki będą musiały się zdecydować albo chcą zarabiać współpracując z Rosjanami, albo z Amerykanami. Gra na dwóch fortepianach się nie uda. I takie, dość oczywiste stanowisko wywołało w Niemczech oburzenie. Nie tylko w kręgach opiniotwórczych, ale przede wszystkim zwykłych obywateli, którzy, jak można przeczytać w rosyjskiej prasie zalewają redakcje gazet i tygodników niemieckich listami z głośnymi wyrazami protestu. Gdyby w polityce kierować się kryterium sympatii, to zarówno w Niemczech, jak i w Serbii, jest ona po stronie Rosji. Przynajmniej jeśli idzie o kwestie gazowe.

Temat w Belgradzie powrócił, bo taki był jeden z zasadniczych celów wizyty rosyjskiego prezydenta. Podpisano przy okazji 22 umowy o współpracy, ale najważniejsze były informacje na temat drugiej nitki tzw. Tureckiego Potoku. Putin, w trakcie konferencji prasowej, powiedział, że Rosja gotowa jest do budowy jej serbskiej części, podobnie jak do wyasygnowania na ten cel 1,4 mld dolarów. Wtórował mu Vučić argumentujący, że jego kraj preferuje gaz rosyjski bo jest on, w jego opinii dwukrotnie tańszy niźli amerykański, czy generalnie rzecz biorąc, LNG pochodzący z innych źródeł. Rosyjski prezydent podtrzymał prognozę uruchomienie drugiej nitki Tureckiego Potoku już 1 stycznia 2020 roku, co jest terminem, zdaniem specjalistów dość napiętym i raczej mało realistycznym. Zwłaszcza, że, i na to trzeba zwrócić uwagę, Putin zażądał od Komisji Europejskiej gwarancji, że inwestycja nie będzie blokowana. Rosjanie pamiętają los podobnego projektu, położenia rurociągu w Bułgarii, z którego to Sofia pod naciskiem Brukseli wycofała się. Warto jednak w tym kontekście zwrócić uwagę na kalendarz, czy jak to się mówi w nowomowie, timing, przedsięwzięcia. Otóż jeżeli rurociąg ma być uruchomiony za rok, czy za rok i kilka miesięcy, to prace trzeba rozpocząć już dziś, a zatem gwarancje Bruksela winna udzielić teraz, jeszcze przed wyborami do Europarlamentu i przed spodziewanymi zmianami w składzie Komisji Europejskiej. Przy okazji warto odnotować deklaracje rosyjskiego prezydenta, iż jego kraj ma możliwość dostarczania do Europy takiej ilości gazu, że wystarczy zarówno na zapełnienie obydwu nowych potoków, jaki i utrzymanie tranzytu przez Ukrainę. Ten ostatni argument obliczony jest na rozmiękczenie stanowiska Berlina, którego dyplomacja już wielokrotnie apelowała o utrzymanie tranzytu. Przy czym w takiej formie jak ostatnia deklaracja Putina jest to Rosji na rękę. Żadnych gwarancji prócz ogólnikowych zapewnień Ukraina póki co nie dostaje a Rosja dziś chce aby Unia dała rękojmię zakupów i wspierania inwestycji.

W innych kwestiach, Rosjanie znacznie mniej w Belgradzie osiągnęli. Nadal nieuregulowana jest status rosyjskiego „centrum kultury” w Niŝu, które Amerykanie uważają za zwykłą bazę szpiegowską i zalążek wojskowej obecności Moskwy w Serbii. Rosja od lat zabiega, aby współpracownicy tego ośrodka uzyskali status dyplomatyczny, ale Belgrad kluczy i zwleka, co zresztą wytknął mu na niedawnej konferencji prasowej minister Ławrow. Przy okazji Rosjanie z bardzo kwaśną miną przyjęli podpisanie umowy między Serbią a NATO, która otwiera oddziałom Aliansu tranzyt przez terytorium Serbii, a personelowi wojskowemu przyznaje statut dyplomatyczny. Na poziomie narracji oficjalnej serbskie władze utrzymują, że celem ich polityki jest członkostwo w Unii Europejskiej, nie zaś w NATO, ale zdaniem co bardziej podejrzliwych komentatorów w Rosji, tego ostatniego zapewnienia nie trzeba traktować zbyt poważnie, zwłaszcza, że nie brak w Rosji głosów, iż wielki plan Waszyngtonu na Bałkanach oznacza w gruncie rzeczy wciągnięcie do Aliansu wszystkich tamtejszych krajów.

W planie polityki regionalnej przy okazji wizyty Putina trzeba zwrócić też uwagę na to co powiedział o decyzji parlamentu Kosowa, który w ubiegłym roku wydał zgodę na utworzenie regularnej armii. Decyzja ta spotkała się z poparciem Stanów Zjednoczonych i ostrym sprzeciwem Rosji. Wczoraj Putin powtórzył to stanowisko, mówiąc, że jest to sprzeczne z rezolucją ONZ. Innymi słowy, Rosja jest zdania, że aprobata Waszyngtonu dla tej decyzji jest wstępem do rozpoczęcia działań zmierzających do wciągnięcia Kosowa do NATO. Przy okazji, Rosjanie dość niechętnie patrzyli na podejmowane przez Vucicia w zeszłym roku próby porozumienia z Priŝtiną, wymiany terytoriów i zbudowanie normalnych relacji. Trzeba pamiętać, że przeciw nowemu wytyczeniu granicy był też Berlin. I co ciekawe, zaznaczyła się pewna różnica zdań w tej kwestii między dyplomacją niemiecką a biurokratami z Brukseli.

I tu wydaje się mamy do czynienia z jednym z politycznych celów Moskwy na Bałkanach. Otóż Putin mówiąc o gwarancjach Unii Europejskiej ma najprawdopodobniej na myśli współpracę z Berlinem w ramach formuły – tak dla poszerzenia Unii, nie dla NATO. W szerszym planie musi to oznaczać próbę destrukcji relacji miedzy Berlinem a Waszyngtonem. W Moskwie pamiętają, że po unijnym szczycie w Sofii, w przeddzień objęcia przez Bułgarię okresowego przewodnictwa w Unii i po spotkaniu bułgarskich przywódców z kanclerz Merkel Bułgarzy rozpoczęli energiczne starania o budowę odcinka Tureckiego Potoku na własnym terytorium. Ale równie dobrze wiedzą, że Bułgaria była i najprawdopodobniej jest jednym z największych eksporterów uzbrojenia dla antyasadowskich bojowników w Syrii. Ostatnio zresztą tamtejszy parlament, najprawdopodobniej w wyniku nacisków amerykańskiej dyplomacji, podjął decyzję o rozpoczęciu negocjacji w sprawie zakupu myśliwców F 16. Sprawa jest o tyle kontrowersyjna, że amerykańska oferta przekraczała o 70 mln dolarów budżet bułgarskiego ministerstwa obrony wydzielony na zakup nowych (w miejsce rosyjskich Mig 29) myśliwców. Spodziewano się, że Bułgarzy kupią raczej tańsze szwedzkie Gripeny, lub używane myśliwce z Włoch, ale ministerstwo i parlament podjęli inną decyzję.

Amerykanie są na tym polu dość bezwzględni, czego dowodzi inna transakcja – z Chorwacją. W grudniu ubiegłego roku władze tego kraju poinformowały, że zamierzają kupić myśliwce F 16, po liftingu, od Izraela. Ale na to nie zgodził się Waszyngton i największa transakcja zakupu uzbrojenia przez Chorwację, członka Unii Europejskiej i NATO, od rozpadu Jugosławii, nie odbędzie się. Przynajmniej nie w tym kształcie. Nieoficjalnie wiadomo, że Amerykanie nie chcieli, aby Izrael modernizował myśliwce F 16 i oferował je na światowych rynkach, bo to mogłoby zagrozić pozycji producenta.

Wszystko to pokazuje, że mamy tu do czynienia z dość brutalną grą interesów, gdzie zabiegom o duże kontrakty towarzyszy wielka presja polityczna. Z pewnością Waszyngton nie przygląda się z sympatią rosyjskim inwestycjom gazowym na Bałkanach i wywiera blokującą je presję. Rosjanie doskonale to wiedzą i de facto proponują na tym polu Berlinowi współpracę o wyraźnie antyamerykańskim wektorze. Rosja, zresztą też w takiej grze ma swoje atuty. Trzeba pamiętać, że Putin w trakcie wizyty w Belgradzie spotkał się z liderem Serbów bośniackich Miloradem Dodikiem, który jest zdecydowanie bardziej prorosyjski, niźli serbski prezydent i jest zdecydowanym przeciwnikiem jakichkolwiek rozmów z Albańczykami z Kosowa. Sygnał pod adresem Vucicia, którego pozycja w wewnętrznej polityce słabnie, od tygodni bowiem na ulicach Belgradu, demonstruje przeciw niemu opozycja, jest jasny. Jeśli oficjalna linia Belgradu zacznie być nadmiernie pro-atlantycka, to może okazać się, że Moskwa postawi na innych lokalnych polityków.

Przy czym Rosjanie mają też, jak zawsze, Plan B. Oczywiście w pierwszym rzędzie stawiać będą na eksport gazu, bo od tego zależy finansowa stabilność rosyjskiego reżimu. W drugiej kolejności będą chcieli doprowadzić do czegoś na kształt wielostronnego porozumienia stabilizującego, a właściwie konserwującego sytuację w regionie. Wielostronnego, bo z udziałem Rosji, ale również regionalnych graczy w rodzaju Berlina i Ankary. Sukces w tym zakresie po pierwszy może konserwować wpływy Rosji w regionie, po drugie osłabia oś atlantycką, bo Niemcy będą chcieli działać raczej za pośrednictwem amorficznych misji pokojowych, niźli opowiadać się za bezpośrednim poszerzaniem NATO. Ale jeśli skończy się tylko na eksporcie gazu i położeniu kolejnej rury, to Moskwa będzie i tak zadowolona. Jednym słowem, niezależnie od wymiaru ekonomicznego, jest to i tak projekt polityczny. A jaki jest plan C? Dość oczywisty. W 2025 roku Serbia stać się może członkiem Unii Europejskiej. Prorosyjskie sympatie w tamtejszym społeczeństwie raczej do tego czasu nie znikną. Zwiększy się zatem grupa wewnątrzunijnych sił chcących z Rosją współpracować.

Marek Budzisz / salon24.pl