Wyszło ostatnio kilka ciekawych i dobrych powiesci, których autorom to trudne zadanie udało się w wielkim stopniu. Wg salonowych kryteriów są to książki prawicowe. Wg normalnych kryteriów są to ciekawe historie o Polakach w najnowszych czasach. Nie oskarża się w nich Polaków en masse o wszystkie zbrodnie świata, od II wojny począwszy, na interwencji w Iraku i Afganistanie skończywszy. Nie smaga się pamięci narodowej, nie fałszuje historii. Nie oskarża się w ogóle nikogo o nic zbiorowo, autorzy drążą losy konkretnych osób, układające się w losy grup a nawet narodów i pokazują mechanizmy dziejów tych okolic Europy. Żaden z autorów nie boi się na szczęście oskarżeń o „spiskową teorię dziejów”, wiedząc, że to tylko forma zakazu myślenia, podobnie jak oskarżenia o paranoję są fałszywą diagnozą stanu ducha i umysłu. Nie ma w tych książkach przekleństw czy wulgaryzmów ponad potrzebę wynikającą z treści, gdy np. opisuje się zdemoralizowane środowisko służb komunistycznych.

O „Hipsterze” Maryny Miklaszewskiej pisałam już kilka razy. Przemiana lwicy salonowej w osobę indywidualną, że tak powiem, wizjonerskie podsumowanie wiedzy o tragediach ostatnich 30 lat jako teatr reżyserowany przez Pracownię Badań nad Duchowością u Wielkiego Brata, i utopia, bo przecież nie rzeczywistość wolnej, samodzielnej Polski, w której z dala od nieprzejezdnych dawno dróg i unieruchomionych kolei żyją sobie we wspólnocie wolni, uczciwi, dobrzy, ludzie. Co i raz znajduje ona realne wcielenie w małym niedobitym przez komunę i postkomunę miasteczku, odciętej powodzią wsi czy… na sobotnich jarmarkach ekologicznych w warszawskim Koneserze, gdzie za kawałek domowego ciasta żądają 2 złote, bo cena 3 zł to już byłby wyzysk. Czyta się jednym tchem.

Nowy hit to „Ślady krwi” Jana Polkowskiego, poety w wydaniu powieściowym. Saga XX i XXI wieku. Cztery pokolenia, poplątane losy, oglądamy je wraz z narratorem od każdej strony i razem z bohaterem odkrywamy jego przeszłość. Pół-Polak, pół-Rosjanin, okazuje się, że także pół- Żyd i pół-Niemiec (tak, tak, jak Światowid ma cztery połówki). Przyjeżdża z Kanady po 30 latach. Napęczniała literackością, wytrawnym językiem, paradoksalne nowatorstwo literackie – ogromna ilość przymiotników, do niedawna niemodne, tu sprawdza się nad wyraz. Publicystyki też jest trochę, gdy każdy napotkany taksówkarz czy współpasażer w pociągu mówi wstępniakami z prasy codziennej wszystkich orientacji. Historia bohatera potwierdza najgorsze przypuszczenia, wszelkie spiskowe teorie są proszę Państwa niczym wobec rzeczywistości. Wszystkie drogi, wszystkie ścieżki prowadzą tu do Rzymu, czyli do któregoś z oficerów WSI o korzeniach sowieckich. Przeczytałam jednym tchem.

Kolejna książka to „Do Wyoming” Tadeusza Korzeniewskiego laureata Nagrody Kościelskich. Autor, człowiek więcej niż dojrzały, jedzie przez Stany. Spotyka dziesiątki ludzi, „deprogramuje” zwolenniczkę gender, spotyka Susan Sonntag. Nie boi się trudnych tematów, jak homoseksualizm i relacje Żydzi/Polacy. Daje sporo celnych argumentów w aktualnych dyskusjach. Poprzednia powieść „W Polsce” grała językiem, neologizmy, rytmy, zabawa w słówka. Pomysłowości językowej nie brakuje również w „Do Wyoming”. Autor z niezwykłym talentem naśladuje rytm i melodię języka ludzi, o których pisze. Najpierw angielski, potem lokalne i żargony, potem język wilniuków, gdy wspomina. Chwilami niemal słyszałam głos mojego Ojca i dziadków, wypędzonych z Wileńszczyzny, oni tak właśnie mówili. Rusycyzmy, regionalizmy, specyficzność obwarzanka, wszystkie te „będzie okazja i jemu opowiedzieć”, „czy jest u ciebie łopata” itd. Czyta się jednym tchem.

Bohaterką tych trzech książek jest oczywiście polskość. Określił ją świetnie Korzeniewski, pisząc, że chodzi o to, żeby Polski bronić. „Tacy, tacy i tocy”, ci, co zawsze jej bronią. Polkowski pokazał meandry polskości, prostującej ścieżki nawet tych, co w końcu najwyżej w drobnej części są etnicznymi Polakami. Miklaszewska pokazała sposób na polskie życie.

Teresa Bochowic

Tekst pochodzi z www.sdp.pl