Wyjątkowa jest idea hospicyjnej pomocy stacjonarnej i domowej. Z nieuleczalnie chorym, przez ostatni i najtrudniejszy kawałek ziemskiej drogi, ramię w ramię, idą: lekarz, pielęgniarka, kapłan, psycholog, wolontariusz. Okrywają go palium (z łac. płaszcz) opieki, łagodzącym bolesne stany choroby, ale i lęku, samotności i zagubienia. „Wsłuchując się w jego skargi i życzenia, potrafią odnaleźć właściwy gest, słowo, a czasem tylko milczącą, pełną miłości obecność”.

Rozmowa z lekarzem

Monika B. lekarz jednego z hospicjum na Pomorzu zachodnim, wyjaśnia: - Przyjmujemy pacjentów ze skierowaniami od lekarza rodzinnego, z rozpoznaniem choroby nowotworowej lub przynajmniej z jej podejrzeniem. Większość chorych przybywa do nas z nastawieniem na rychły zgon, ale to jest błędne rozumowanie. Pomagamy ludziom umierającym godnie odejść, kiedy przychodzi ich czas i ma to  także miejsce tutaj, ale przede wszystkim leczymy ich paliatywnie. „Ustawiając” pacjentów przeciwbólowo, co przynosi im ulgę w cierpieniach, poprawiamy ich samopoczucie i jakość życia. Wydłuża je prawidłowe leczenie, łagodzenie bólu. Dzięki temu chorzy często powracają do domów, poruszają się o własnych siłach, są w stanie wykonywać różne czynności. Choć nowotwory powodują w ich organizmach zmiany, niemalże normalnie funkcjonują.

 Jak oceniamy ból? – Pacjenci odczuwają go indywidualnie, więc nie można go obiektywnie zmierzyć. Czasem wykorzystuje się skalę wizualną, która określa natężenie bólu „na zero”, „na pięć”, „na dziesięć”. Chory może powiedzieć, że boli go na przykład „na pięć”, co daje nam jakiś obraz jego samopoczucia. Bóle  nowotworowe należą do najsilniejszych, jakie człowiek może odczuwać. W ich całości około siedemdziesiąt pięć procent powoduje cierpienie, więc jeśli chory mówi, że go boli – nie mam podstaw, żeby mu nie wierzyć. Jeżeli po przyjęciu leków przeciwbólowych nadal cierpi, wierzę mu. Poza tym, to widać. Łatwo rozpoznać u pacjentów przewlekły ból. Mają na twarzach takie jego maski. Przy ataku wyrostka robaczkowego  chory bardzo demonstruje swoje cierpienie, a pacjenci mający nowotwory nie chcą jeść, są smutni, jak w depresji. Samopoczucie ma wpływ na ich zachowanie. W kontaktach z takimi chorymi trzeba szczególnie wykazać takt, ciepło i zrozumienie. Wysłuchać ich, wyczuć, stanąć obok, a nie naprzeciwko – tłumaczy dr Monika.

Rozmowa z pacjentami

Na wózku inwalidzkim podjeżdża pan Marian. Zaprasza do swojego pokoju. Ma 72 lata i raka prostaty. Jest tutaj drugi raz. – Początkowo bałem się, – opowiada – nie wiedziałem, co to za oddział? Teraz jestem zadowolony. Pani redaktor tam zanotuje, - instruuje – takiego pobytu jak tutaj, życzę wszystkim chorym. Dobrze się czuję w hospicjum i wraca mi władza w nogach. Pani doktor jest bardzo przyzwoita, pociesza mnie – zwierza się. Chętnie pozuje do zdjęcia i przytula się do dr Moniki. – Będziemy w prasie – cieszy się. Odwiedza go rodzina. Pan Marian opowiada, jak to kilka dni temu odwiedził go młody kleryk. - Na pożegnanie mówi mi „dobranoc dziadku”, a ja do niego: jaki tam ze mnie dziadek, skoro z laską nie chodzę – mówi z humorem. Przez chwilę w hospicyjnym pokoiku rozbrzmiewa głośny śmiech zgromadzonych tam osób.

Lekarska wizyta  w ramach działalności hospicjum domowego, u pacjentki Teresy K. leczonej onkologicznie. Sześć lat temu odjęto jej prawą pierś i usunięto węzły chłonne pod pachą. W płucach zbiera się płyn, który naciska na nie, co powoduje dusznicę. Odczuwa bóle „strzelające”, wynikające z podrażnionych nerwów. Doktor Monika pyta o samopoczucie, o lekarstwa… - Jedne już się kończą, trzeba pomyśleć o następnych… Przepiszę pani jeszcze syrop - postanawia.

Pani Teresa jest rozżalona. Potrzebuje pieniędzy na leki, witaminy, a nie przyznano jej renty. Będzie się odwoływała. – Lekarz orzecznik napisał, że nadaję się do pracy. Chciałabym wiedzieć, do jakiej? Żeby cokolwiek zrobić przy sobie, muszę ciągle gimnastykować tę rękę, inaczej nawet szklanki nie podniosę – co chwila zaciska prawą dłoń, w której trzyma miękką piłeczkę.

Wspomina pobyt w hospicjum: - Miałam silne bóle, nie jadłam, byłam znerwicowana. Tam zmieniono mi leki, uspokoiłam się, wyciszyłam. Tam dopiero odżyłam, a i mój mąż odpoczął, kiedy wiedział, że jestem bezpieczna. Teraz siedzę w domu i czasem myślę, jak im podziękować?... Takie wspaniałe podejście mają te pielęgniarki, i cały personel jest taki miły… Czułam się tam, jak w niebie – uśmiecha się pani Teresa. - Pogodziłam się chorobą, choć do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że ją w sobie noszę. Nie ma życia bez cierpienia. Pan Jezus także przeżywał męki. W pewnym momencie dostajemy swój krzyż i musimy go dźwigać, inaczej się nie da –rozważa pani Teresa.  (ostatecznie przegrała walkę z swoją chorobą – przyp. autorki)

Lidia N.: – Córka chorowała dwa lata. Ostatnie pół roku była pod opieką hospicjum domowego. Pamiętam, że w tych ciężkich chwilach, doktor Sz. i pielęgniarka Teresa Ł., byli dla nas bardzo życzliwi i delikatni, a przede wszystkim obecni. Fachową pomocą dawali poczucie bezpieczeństwa. Do końca nie odbierali nadziei i do końca… przyjeżdżali.

Rozmowa z pielęgniarką

- W ramach hospicjum domowego wykonujemy wszystkie zabiegi pielęgniarskie, na jakie pozwala nam ustawa. Podajemy lekarstwa, robimy kroplówki i iniekcje, cewnikujemy, zakładamy sondy – wymienia pielęgniarka Teresa Ł. – Uczymy rodziny pielęgnowania chorych i postępowania z nimi. Co jest dla mnie trudne w tej pracy? Obcowanie ze śmiercią, do którego nie można się przyzwyczaić, i bezmyślność ludzi zdrowych wobec chorych. Często ją spotykam – wzdycha. – Rodziny, które mają moralny obowiązek opiekowania się swoimi bliskimi, nie czynią tego, zaniedbują ich, pozostawiają samym sobie. Uważam, że jeżeli poważnie choruje ktoś z rodziny, to jest to znak dla nas, abyśmy przewartościowali wiele spraw, a już na pewno okres jego cierpienia i choroby nie powinien być złym. To jest czas dla nas zdrowych, abyśmy umiejętnie go wykorzystali, byli blisko z chorym, okazali mu uczucie. Jestem też zdania, że ludzie powinni umierać we własnych łóżkach, a my, lekarze i pielęgniarki, możemy do nich zawsze dotrzeć. Pamiętam, jak umierał mój ojciec – wspomina pani Teresa. - Mógł być w szpitalu, a tak przed domem zdążył jeszcze zobaczyć, jak zakwitła jego ulubiona jabłonka. Przed ostatnią drogą jeszcze miał taka przyjemność…

Kiedy chorego na raka należy jednak oddać do hospicjum stacjonarnego? – Gdy nie można u niego złagodzić bólu, kiedy ma uporczywe wymioty, których nie można opanować, kiedy rodzina nie daje sobie rady z opieką, z podawaniem lekarstw. Także wtedy, kiedy bliscy chorego mają problemy emocjonalne w związku z jego stanem. Takie sprawy są bardzo delikatne – uważa pani Teresa.

Rozmowa z kapłanem

Ksiądz Wojciech Sz. pełni posługę kapłańską w hospicjum od trzech lat. – W tym miejscu przebywają ludzie znajdujący się na krawędzi śmierci. Co jest dla mnie najtrudniejsze? Żeby ich na nią przygotować. Spotykam się czasem z taka postawą, że kiedy pytam chorego, czy chciałby przyjąć Komunię świętą, żeby być gotowym – choć nie dodaję na co – słyszę: „Nie, jeszcze nie, jeszcze za wcześnie”… Bo ludzie zawsze mają nadzieję, a moje wkoczenie może im tę nadzieję zakłócić, a nie jest przecież zbyt dobrym skojarzenie dla pacjenta – ksiądz jako zwiastun śmierci… Czasem udzielam sakramentów świętych osobom nieprzytomnym. Kiedy dotykam ich, mówię do nich, mam wrażenie, że oni to słyszą. Niekiedy wydaje się, że nie ma z nimi kontaktu, a oni budzą się, żeby przyjąć Komunię świętą…

Najczęstsza postawa chorych? – Lęk… Lęk, który nie wyklucza wiary, rezygnacja i desperacja, ale i zaufanie i szacunek dla Pana Jezusa. Rzadko prośba, by nie łagodzić cierpienia… Bywa, że na Mszach świętych, które odprawiam w kaplicy hospicjum, nie ma pacjentów, bo wszyscy leżą w bardzo ciężkich stanach, wtedy w duchowy sposób łączę ich z cierpiącym Chrystusem, i ofiarowuję ich ból Bogu. Czuję wtedy, że jestem w miejscu uświęconym śmiercią wielu ludzi. Nie boję się, czuję ogromny szacunek…

Rozmowa z psychologiem

- Kiedy wzywają mnie do pacjenta, uważnie go słucham i naprowadzam. Ból fizyczny łagodzi się farmakologicznie, a cierpienie psychiczne? Świadomość zbliżającej się śmierci powoduje, że niezależnie od swojego światopoglądu chory zaczyna zastanawiać się, jakie było jego życie?  Trzeba człowieka podbudować, że może nie było ono jednak tak całkiem bezwartościowe, że było w nim coś dobrego… Bywają pacjenci odrzuceni przez środowisko, rodzinę, nikt ich nie odwiedza… Jedni chcą się wyżalić, inni nie. Małżeństwa często rozliczają się ze swojego pożycia – o pracy w hospicjum mówi Blanka U. psycholog – wolontariusz. –  Osoby towarzyszące choremu także cierpią, a są niejako pomijane, bo wszystko skupia się wokół niego.

Czy cierpienie jest wartością? – Nie zawsze i nie dla wszystkich – uważa pani psycholog. – Część ludzi godzi się z nim, inni się buntują. Dla mnie najtrudniejsze są spotkania z ludźmi niewierzącymi. Trudno z nimi nawiązać kontakt, bo brakuje płaszczyzny porozumienia. Tacy są opuszczeni i biedni, kiedy odrzucają wiarę czy miłość… Jeśli nawiązuję kontakt z chorym, to ja na nim zyskuję, ja się wzbogacam. Na czym to polega? – Na tym, że dopuścił mnie do swojego cierpienia i chce się tym podzielić. Uczy mnie, jak się z nim pogodzić. Cierpienie to tajemnica…

Rozmowa z wolontariuszami

Na nocnym dyżurze w hospicjum jest Henryk H., najstarszy stażem wolontariusz. Emanuje z niego niesamowity spokój i dobroć, wzbudza zaufanie. – Kocham tę pracę. To jest moja pasja pomagać innym – mówi. Górnolotnie brzmiące słowa pan Henryk wypowiada z prostotą. Nie można mu nie wierzyć. – Nie przerażają mnie sytuacje związane z agonią chorych. Należę do osób, które przeżyły śmierć kliniczną, a tacy – mam artykuł na ten temat – są bardziej odporni w tych sprawach od innych. Pomagam przy pacjentach, wykonuję różne czynności, nawet segreguję i wynoszę śmieci, ktoś to musi zrobić… Zaraz pójdzie z pielęgniarką oklepywać chorych, aby zapobiec odleżynom.

Opowiada swój niedawny sen. – Znalazłem się na łące pełnej pięknych kwiatów, niebo było takie złociste… Nagle widzę, tak w pewnej odległości, pacjentów z naszego hospicjum, tych nieżyjących, w takich jasnych szatach. Machają rękami chcąc zwrócić moją uwagę. Patrzę, a tam Heniuś Maj, i ten… i ten… i ta… Rozpoznaję ich po kolei. To było niesamowite!

- Jest kochany i najcudowniejszy! Wie jak i umie pocieszyć i chorych i ich rodziny – z uznaniem o panu Henryku wypowiada się Wioletta J., pomagająca w hospicjum od pięciu lat. – Śmierć pacjentów nie jest taka straszna, jeżeli wiemy, że są oni na nią przygotowani i  z nią pogodzeni. Zawsze jednak boli odejście dziecka, osób młodych… Moja praca tutaj to taka wewnętrzna potrzeba. Lubię wręcz pomagać tym ciężko chorym, do końca nie umiem wyjaśnić, dlaczego? To dziwnie zabrzmi, ale nie wyobrażam sobie już bez tego życia – zwierza się pani Wioletta.

                                       *         *          *     

Idea  hospicjum: „Być gościnnym względem umierającego, to znaczy dać mu miejsce we własnym życiu” – ks. Antoni Bartoszek.

Viaamsterdam

Za: Blogi Fronda.pl