Gdy rozmawia się o katastrofie smoleńskiej, często pada pytanie: po co Rosjanie mieliby to zrobić? W jakim celu Putin miałby zabijać prezydenta Lecha Kaczyńskiego i niemal stu polskich polityków, działaczy społecznych, żołnierzy. Wojna na Ukrainie, powolne odsłanianie projektu odbudowy wielkiej Rosji pozwala na stawianie bardzo konkretnych hipotez dotyczących celów, dla jakich Władimir Putin mógł zdecydować się na zamach.

Najbardziej oczywistą odpowiedzią jest zniszczenie niepodległościowych elit, zaplecza intelektualnego, które byłoby zdolne budować silną opozycję wobec partii prorosyjskiej w Polsce, ale także poza naszymi granicami. Sytuacja Polski mogłaby wyglądać inaczej, gdy u władzy był wciąż prezydent Lech Kaczyński (a jego przegrana wcale nie była przesądzona). Na pokładzie Tu 154 znajdowało się także wielu ludzi, którzy mieli wiedzę i kompetencje konieczne do prowadzenia suwerennej polityki Polski i budowania szerokich koalicji wewnątrz Europy Środkowej. Gdy planuje się wojnę, warto się ich pozbyć. I to mógł być pierwszy powód, dla którego Putin mógłby chcieć dokonać zamachu.

Drugi powód jest też dość oczywisty: zastraszenie. Putin dokonując zamachu mógł chcieć pokazać, że jest w stanie posunąć się do wszystkiego. Dla Ukraińców, Gruzinów, Litwinów i Łotyszy miał to być jasny sygnał: nie podskakujcie, bo jak będziecie to robić, to załatwimy wasze elity, jak Polaków. Tyle, że Ukraińcy, którzy doskonale odebrali ten sygnał, nie dali się zastraszyć i wyszli na ulice, obalając prorosyjskie władze. Putin poszedł więc krok dalej i rozpoczął regularną, choć nietypową wojnę.

Trzecim wreszcie powodem mogło być testowanie. Putin chciał sprawdzić jak zareaguje Zachód, a także Polska, na ewentualne złamanie wszelkich norm. I zobaczył. Reakcja była żadna. Polskie władze – z premier i ministrem spraw zagranicznych – przerażone chodziły na pasku Rosjan, a krajom zachodnim – w tym także Stanom Zjednoczonym – nawet nie przyszło do głowy, by wspierać Polaków w walce o prawdę o tej katastrofie. Nasze władze nie próbowały też nawet odpowiednio mocno prostować ordynarnych kłamstw putinowskiej propagandy. Test wypadł więc pomyślnie dla Putina, i mógł on zacząć testować kolejne scenariusze, posuwając się wielkimi krokami ku naruszaniu niepodległości innych państw.

Jeśli więc szukać początku tej nowej globalnej wojny, to wcale nie jest nim oficjalne już niemal wprowadzenie wojsk rosyjskich na Ukrainę, ale „mała wojna” w Gruzji, a później katastrofa smoleńska. Oba te akty (nie rozstrzygając o naturze i konkretnych przyczynach tego drugiego, a wskazując jedynie na jego skutki dla Rosji i krajów ościennych) były początkiem wielkiej wojny Rosji o odbudowę Imperium. Jaki będzie jego kształt tego jeszcze nie wiemy, jak daleko posunie się Putin (a może dokładnie, jak daleko pozwoli mu się posunąć Zachód) też nie jest jasne. Ale jedno nie ulega wątpliwości, tak dla Polski jak i dla Rosji, katastrofa smoleńska jest ważnym momentem w przygotowaniu do tej wojny. I warto o tym pamiętać, gdy myślimy o przyczynach i skutkach wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku.

Tomasz P. Terlikowski