Mychaił Samus to ukraiński ekspert ds. wojskowości oraz kierownik biura Centrum Badań nad Armią, Konwersją i Rozbrojeniem w Pradze. Wywiad jakiego udzielił portalowi Defence24.pl jest na tyle ważny, że pozwolimy sobie część tej rozmowy opublikować.

Jak ocenia Pan aktualną sytuację wojskową i poziom gotowości bojowej Sił Zbrojnych Ukrainy, w perspektywie trwającego od ponad dwóch miesięcy kryzysu w relacjach z Federacją Rosyjską?

Niestety, stan ukraińskiej armii obecnie trzeba oceniać negatywnie, co jest wynikiem ponad dwudziestu lat braku reform i ograniczonego finansowania. Były co prawda próby reformowania Sił Zbrojnych, największe za czasów ministra Anatolija Hrycenko – między 2005 i 2007 rokiem. Ukraina wtedy zbliżała się do NATO, była spora szansa na otrzymanie MAP (ang. Member Action Plan), ale jak wiadomo w Bukareszcie w 2008 roku nie zdecydowano o przyznaniu go Ukrainie oraz Gruzji – i to był bardzo poważny błąd krajów zachodnich. Tak czy inaczej jednak, siły zbrojne były przygotowywane do podpisania tego dokumentu i minister Hrycenko oraz jego zespół dokonali znacznych zmian w kwestii reformowania struktury armii w kierunku standardów zachodnich, w tym m.in. w zakresie sformowania sił szybkiego reagowania, głównych sił obrony i sił rezerwowych – analogicznie, jak ma to miejsce w większości krajów NATO. Jest to dość dobra struktura, jaka pozwala wykonywać armii swoje funkcje. Jednakże te wysiłki, podjęte po „pomarańczowej rewolucji” zostały faktycznie zniwelowane przez kolejne rządy, w tym zwłaszcza na skutek nierealizowania modernizacji technicznej sprzętu wojskowego – faktycznie, po 2010 roku większości sprzętu skończyły się resursy. Są one co prawda przedłużane, ale nie ma gwarancji, że bez odpowiednich zabiegów modernizacyjnych ten sprzęt będzie zdatny do użytku. Co prawda są prowadzone okresowe remonty pozwalające utrzymać sprawność, ale nie oznacza to zamiany sprzętu na nowocześniejszy. W efekcie, większość sprzętu sił powietrznych, morskich, łączności i dowodzenia to faktycznie sprzęt radziecki, mało efektywny na współczesnym polu walki. Już od czterech lat mamy do czynienia z sytuacją w obronie przeciwlotniczej, gdzie nie ma gwarancji, że rakiety znajdujące się na wyposażeniu baterii przeciwlotniczych faktycznie są w stanie efektywnie realizować swoje zadania.

Jak wpłynęło to na stan przygotowania armii wobec agresji rosyjskiej, jaka rozpoczęła się na Krymie na początku marca tego roku?

Niestety, osoby rządzące państwem nie brały pod uwagę zagrożenia rosyjską agresją i w związku z tym podział administracyjno-terytorialny w Siłach Zbrojnych Ukrainy faktycznie nie zmienił się od czasów radzieckich – do dzisiaj funkcjonuje Przykarpacki Okręg Wojskowy z siedzibą we Lwowie i Południowy z siedzibą w Odessie. Faktycznie te dwa okręgi były skierowane na zachód i na południowy zachód, tak jak przed 1991 rokiem, kiedy stanowiły one część drugiego rzutu strategicznego wojsk Układu Warszawskiego. I dlatego, kiedy zaczął się obecny kryzys okazało się, że na wschodzie kraju nie mamy żadnych ugrupowań wojsk zdolnych do zabezpieczenia granicy państwowej przed agresją. Sytuacja na Krymie była związana z tym, że Ukraina nie mogła podjąć działań zbrojnych przeciwko wkraczającym na Półwysep oddziałom rosyjskim, gdyż momentalnie Rosja podjęłaby działania na granicy wschodniej i wprowadziłaby tam swoje jednostki. Zanim Rosjanie zajęli cały Krym, Ukraina zdążyła sformować ugrupowania wojsk, które były w stanie przynajmniej częściowo zabezpieczyć ją przed rosyjską agresją. Także obecnie trwa proces zmiany dyslokacji jednostek wojskowych z zachodu i centrum na wschód kraju w celu rozbudowy ugrupowań wojsk na głównych kierunkach planowanego natarcia: Kijowa, Charkowa oraz Doniecka i Ługańska, a także z kierunku Rostowa nad Donem na Mariupol, Chersoń i Odessę. Te trzy kierunki potrzebują znacznych sił, aby móc skutecznie przeciwdziałać ewentualnym działaniom armii rosyjskiej. Już teraz udało się stworzyć pewien system obronny, który jest w stanie przeszkodzić w pewnym stopniu rosyjskiej agresji, w jak dużym – trudno ocenić, gdyż zależy to od bardzo wielu czynników. Z każdym dniem te ugrupowania wojsk stają się większe, coraz lepiej przystosowują się do zajmowanych terenów, prowadzą ćwiczenia i osiągają wyższy stopień gotowości bojowej. Ogólnie rzecz biorąc, Ukraina nie była gotowa na tą sytuację, z jaką mamy aktualnie do czynienia, ale aktualnie poziom gotowości jest znacznie większy niż dwa miesiące temu i sytuacja zmienia się na lepsze.

Czy Pana zdaniem nadal utrzymuje się zagrożenie bezpośrednią agresją wojskową ze strony Rosji?

Trudno to ocenić. Jest kilka teorii, które tłumaczą, dlaczego Federacja Rosyjska prowadzi taką, a nie inną politykę. Jedna z nich mówi, że prezydent Rosji jest po prostu chory psychicznie – i gdyby to okazało się być prawdą, to w ogóle niczego nie można prognozować. Jest także wersja, według której realizuje on swoją koncepcję stworzenia nowego Imperium i uważam, że to jest najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie – Rosja dąży do realizacji swoich celów politycznych i w związku z tym można oczekiwać przedłużania się stanu napięcia i dalszych agresywnych kroków, jako że nie może zatrzymać się na Krymie. Osobiście uważam, że ta operacja, jaką obserwowaliśmy w marcu nie powinna była rozpoczynać się od Półwyspu Krymskiego, ale od Charkowa. Dzięki temu można było kolejno zajmować obwody: doniecki, zaporoski i ługański, a na koniec Krym, gdzie siły rosyjskie nie napotkałyby żadnego oporu. Jednak wobec faktu ucieczki Wiktora Janukowycza z Ukrainy i tego, że sytuacja rozwinęła się w zupełnie innym kierunku niż oczekiwano, a także nie udało się stworzyć warunków do agresji w Charkowie i na południu oraz wywołać aktywnego prorosyjskiego wystąpienia w Donbasie, Krym choć zajęty przez Rosję znalazł się w stanie blokady, także w sferze dostaw energii czy wody pitnej, która co prawda nie jest stuprocentowa – ale takie niebezpieczeństwo istnieje. Także z wojskowego punktu widzenia Krym nie wydaje się być istotną zdobyczą, jako że ciężko stamtąd kontynuować operację wojskową w stronę południa Ukrainy – co najwyżej jako pomocniczy kierunek uderzenia do działań ze wschodu, przy użyciu sił morskich i lotniczych. Wyszło to nie tak, ja chciała Rosja i jak wskazywałyby zasady sztuki wojennej. Przez ten czas, jaki straciła Rosja, sytuacja na południu i w Charkowie się ustabilizowała – nawet wejście sił rosyjskich do Donbasu niewiele zmieni, jako że jest to obszar odizolowany, nie mający połączenia ani z Krymem ani z Naddniestrzem. Trzeba pamiętać, że kontynuując agresywne działania Rosja naraża się na sankcję ze strony krajów zachodnich. Tym bardziej, że działania na wschodzie Ukrainy różniłyby się od tych, jakie miały miejsce na Krymie – to już nie byłoby blokowanie jednostek, ale prawdziwe działania wojenne. Dlatego też nadal utrzymuje się możliwość agresji rosyjskiej, ale jej prawdopodobieństwo będzie zależeć od zdolności bojowej ukraińskiej armii, a także od działań władz w Kijowie, mających na celu stabilizowanie sytuacji w Donbasie. Widać, że referendum w Doniecku i Ługańsku okazało się faktyczną porażką – co prawda przedstawiciele Rosji stwierdzili, że szanują jego wyniki, ale nie ogłosili jego uznania – oznacza to, że nie są oni zadowoleni z rezultatów i nie chcą go otwarcie poprzeć. Dlatego sądzę, że prawdopodobieństwo agresji zmniejszyło się – gdyby bowiem doszło do uznanie „Republiki Donieckiej”, można byłoby stworzyć korytarze na granicy, przez które zostałyby wprowadzone na terytorium Ukrainy nie wojska, a kolejne grupy „zielonych ludzików”, co można byłoby tłumaczyć „zwiększeniem liczebności” lokalnej Samoobrony. Faktycznie jednak, sytuacja jest nadal napięta i może zmieniać się z każdą godziną.

W jaki sposób można doprowadzić do ustabilizowania sytuacji na wschodzie Ukrainy, zwłaszcza w obwodach donieckim i ługańskim?

Po tak zwanym „referendum” nie widać tam ludzi, z jakimi można byłoby rozmawiać – organizatorzy naruszyli wszelkie możliwe zasady i przepisy prawa ukraińskiego. To jest separatyzm i działania na rzecz obalenia istniejącego porządku i wobec nich można tylko wszczynać postępowania karne. Z drugiej strony, rozmowy trzeba zacząć z przedstawicielami społeczeństwa – a będą one tym efektywniejsze, czym większe będą sukcesy w ramach operacji antyterrorystycznej. Na przykład w Słowiańsku nie może być mowy o żadnych negocjacjach, gdyż działają tam nielegalne grupy zbrojne, kierowane najpewniej przez obywateli Federacji Rosyjskiej – dziwne byłoby rozmawianie z takimi ludźmi. Jeśli uda się zneutralizować działalność tych grup, np. jeśli ich członkowie złożą broń i będzie wiadomo, że nie popełnili oni żadnych poważnych przestępstw, można będzie rozważyć kwestię rozmów. Tak czy inaczej, członkowie grup terrorystycznych powinni zostać zneutralizowani. Z innymi ludźmi, którzy poszli za tymi ideami federalizacji, a nie wykorzystują broni i nie popełniają przestępstw, można bez większych przeszkód rozmawiać i poszukiwać porozumienia, a także dać im możliwość przedstawienia swoich postulatów, które mogą być spełnione w ramach obowiązującego prawa i w perspektywie reformy konstytucyjnej.

(...)

Na koniec chciałem spytać jeszcze o Pana opinię na temat budowy sojuszu krajów, które są potencjalnie zagrożone agresją Rosji: w tym Finlandii, krajów bałtyckich, Polski, Ukrainy czy Gruzji. Jak Pan ocenia ten pomysł?

Jest to słuszna idea, pytanie o możliwości jej realizacji. Można rozmawiać o podpisaniu porozumienia, które zakładałoby wzajemną pomoc na wypadek agresji – krajów, które będą uznawać, że w przypadku agresji na jeden z krajów, pozostałe wypowiedzą wojnę agresorowi. Takie porozumienia były zawierane na przykład w XIX wieku. Jednak powstanie takiego sojuszu, tworzyłoby także problemy, w tym prawnomiędzynarodowe: gdyby na przykład obiektem agresji stała się Finlandia, jakie skutki miałoby rozpoczęcie działań zbrojnych przez kraje będące członkami NATO? Takie koncepcje tworzą wiele pytań i wątpliwości, dlatego wydaje mi się, że oprócz porozumienia pomiędzy państwami regionu, trzeba byłoby sobie zapewnić także gwarancje wojskowe innych krajów, np. USA czy Niemiec.

Dziękuję za rozmowę. 

Dariusz Materniak

Całość rozmowy TUTAJ