Austriackie media ogłosiły, że w wiedeńskich szkołach uczy się obecnie więcej muzułmanów, niż katolików. Trzecią grupą stanowią uczniowie nieprzynależący do żadnej wspólnoty religijnej, czyli mniej lub bardziej konsekwentni ateiści. Powiedzieć, że to dane przerażające, to nie powiedzieć niczego. Wiedeń to wprawdzie miasto wyjątkowe pod względem skali kulturowych i etnicznych przemian i bynajmniej niereprezentatywne dla całej Austrii. Ryba jednak, powiadają, psuje się od głowy.

Prawicowe media od lat straszną rychłą islamizacją zachodnich krajów. To naturalnie obraz publicystycznie przerysowany. Islamizacji w sensie przerostu ludności muzułmańskiej (czy to napływowej czy też z kolejnych pokoleń imigranckich) nie ma i w przewidywalnej (sic) przyszłości nie będzie. W Niemczech przykładowo liczbę mahometan można obecnie szacować na około 7 procent. To robi wrażenie, ale nawet biorąc pod uwagę nieco wyższy przyrost naturalny wśród imigrantów niż wśród rodowitych Niemców (średnio 2,6 do 1,6 dziecka na kobietę) trudno zakładać, że proporcje ludnościowe wkrótce się odwrócą i muzułmanie naprawdę zdominują zachodnie społeczeństwa. Nie, jeżeli granice zostaną ostatecznie nieco zamknięte (a na to się jednak zanosi) i nikt nie będzie już wpuszczał tak wielkich jak dotąd mas przybyszów, to uda się jeszcze na długo zachować etniczną tożsamość.

Tylko etniczną jednak. Kulturową, jak pokazuje to przykład wiedeńskiej „głowy”, złożono już na liberalnym ołtarzu apostazji. Powoli, ale nieustannie rosnące w siłę struktury muzułmańskie będą wywierać na państwo coraz większy wpływ, czemu nie będą w stanie przeciwstawić się spętani bezpłodną lewicową ideologią politycy ani z lewej strony, ani z centrum. Prawica? W większości zachodnich państw pod wpływem niepowstrzymanego zdawałoby się marszu ateizmu porzuciła wiarę w Boga i nie wydaje się na dłuższą metę zdolna do konstruktywnego przeciwdziałania. Widoczna jak na dłoni degeneracja sił konserwatywnych w Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Francji pokazuje jasno: także tu nie ma żadnego ratunku. Już dzisiaj znaczący odsetek społeczności muzułmańskiej w kraju paraliżuje polityków. Mahometanie domagają się swojego miejsca w państwie. By zachować pokój trzeba im to miejsce zrobić, ktoś musi ustąpić i zrezygnować.

Musimy przyjąć do wiadomości, że w najbliższych dziesięcioleciach będziemy mieć na zachodzie w coraz większym stopniu do czynienia z kulturowym barbarzyństwem: z jednej strony uosabianym przez islamizm z jego niepojętymi dla chrześcijańskiego umysłu okrutnymi prawami, z drugiej przez ateistycznych zbrodniarzy i inżynierów społecznych traktujących ludzką naturę jak zabawkę, a historię jak niewygodny przesąd. Będziemy jeszcze z nostalgią wspominać Jean-Claude’a Junckera, gdy w przyszłości na czele Komisji Europejskiej stanie gorliwy muzułmanin, a jego zastępcami zostaną ateiści, którzy bezbożności nie wybrali sami, ale wyssali z mlekiem matki. Taki z pozoru egzotyczny mariaż może sprawdzić się doskonale. Obie siły są przecież żywotnie zainteresowane, by „wyczyścić” Europę z resztek chrześcijaństwa.

Nie, spektakularnej islamizacji na razie nie będzie. Będzie za to nieuchronna degeneracja i nurzanie się w liberalnej brei, która z kwitnącego kontynentu zamieni Europę w gnieciony kulturowym uwiądem cień samej siebie. Co nowego z tego cienia się wyłoni, my już chyba nie zobaczymy. Kolejne pokolenia Polaków nie będą się jednak na pewno nudzić w tej nowej Europie.  

Paweł Chmielewski