Medytacja jest w ostatnich kilku latach gorącym tematem – przynajmniej mam takie wrażenie, odkąd zainteresowałam się tą formą duchowości i zaczęłam ją praktykować. Jestem związana ze Światową Wspólnotą Medytacji Chrześcijańskiej (WCCM) i wiem, że czasem budzi ona kontrowersje. Nie chcę jednak prowadzić polemiki na ten temat, gdyż jak powiedział kiedyś jeden z moich nauczycieli jogi, nakręcają one wyłącznie „przeciwnika” i do niczego dobrego nie prowadzą. Pragnę natomiast, pozostając w temacie medytacji chrześcijańskiej (nie tylko tej mi najbliższej z WCCM) napisać o książce pt. „Powiew Boga. Medytacja Chrześcijańska”, będącej wspólnym dziełem czterech przedstawicieli różnych szkół duchowości Kościoła Katolickiego: Adalberta de Vogüé OSB, Włodzimierza Zatorskiego OSB, Mariana Zawady OCD oraz Józefa Augustyna SJ.

Chciałabym zacząć od drugiego z wymienionych autorów dlatego, że o. Włodzimierza miałam okazję poznać osobiście. Co miesiąc medytujący chrześcijanie mogą się cieszyć mszą św. odprawianą w Opactwie Benedyktynów w Tyńcuprzez Ojca oraz prowadzonymi w miłej atmosferze przez niego katechezami po nabożeństwie. Nie naucza on stricte w duchu WCCM (szkoły medytacji trochę się od siebie różnią), ale jego konferencje są dla medytujących osób bardzo inspirujące i pomocne w praktyce modlitwy w ciszy.

W rozdziale książki, do której się odwołuję, a której autorem jest o. Zatorski: ”Modlitwa wewnętrzna (l’oraison) w KKK” zawarte jest wiele cennych argumentów za medytacją, ale i wskazanie błędów, jakie możemy popełniać na modlitwie. Zacznę od błędów… ojciec pisze, że: ”Możemy być obecni przed Bogiem tylko w sercu. Poza sercem nie spotkamy się z Nim. To stwierdzenie można wyrazić inaczej: Bóg albo jest w naszym centrum, albo Go wcale nie ma w naszym życiu. Bóg nie może być na marginesie życia. Jeżeli traktujemy Go jako dodatek do tego, co tutaj przeżywamy, to w istocie nie jesteśmy przed Bogiem żywym, ale najwyżej przed jakimś bożkiem.”

Przyznam, że te słowa trafiły we mnie jak piorun, bo zwykle to ja wybierałam sobie czas na modlitwę, a nawet bywało tak, iż go rzekomo nie miałam. Napisałam „rzekomo”, bo słowa ojca Włodzimierza przypomniały mi o tym, jak bardzo względnym pojęciem jest czas i jak łatwo można ulec iluzji, że to on nami rozporządza. Zresztą, bardzo podobnie jest w szkole medytacji WCCM, gdzie kładzie się nacisk na to, iż należy poświęcać swój czas na ciszę dwa razy dziennie po minimum 20 minut po to, by się zdyscyplinować, nie ulegać pokusom odkładania pory modlitwy, by Boga traktować naprawdę serio, a nie jako dodatek. Ojciec Włodzimierz pisze: „Nie modlimy się wtedy, kiedy ”mamy czas”, ale znajdujemy czas, w którym chcemy być tylko dla Pana. Wyznaczamy sobie czas, kiedy staramy się stanąć przed Bogiem z silnym postanowieniem, żeby nie skracać tego czasu, żeby nie uciekać od Niego, ale wytrwać przy Nim niezależnie od tego, co do nas przychodzi.”

Medytacja chrześcijańska nie jest relaksacją, choć jednym z jej owoców jest wewnętrzne wyciszenie i odporność na różnego rodzaju tworzące napięcia czynniki zewnętrzne. Medytacja, którą ojciec Zatorski nazywa modlitwą wewnętrzną „jest spotkaniem z Kimś, dla którego właściwą relacją jest ja – Ty”. Ważne jest to, że nasze ego poddaje się Bogu: „(…) podczas modlitwy wewnętrznej to Bóg, a nie my, dokonuje w nas „wzmocnienia siły wewnętrznego człowieka”. My sami nie jesteśmy w stanie niczego zrobić. Jeśli coś dobrego się w nas dokonuje, to jest to dzieło Boga. A mówiąc ściślej, dokonuje się to w nas w odpowiedzi na Boże wezwanie, jako owoc naszej współpracy z łaską, bo Bóg tego nie dokona bez naszej woli, bez naszego wyboru i przyzwolenia”. Modlitwa wewnętrzna jest więc wysiłkiem, stawaniem przed Bogiem w wyniku zdecydowanego wyboru w przeciwieństwie do kontemplacji, której światło pojawia się nagle, niczym „Eureka”!

To stawanie przed Bogiem może odbywać się bez słów, czy to wypowiadanych na głos, czy to pojawiających się w rozmyślaniu, bo właśnie, jak to podkreśla o. Włodzimierz i co powinien wiedzieć każdy, kto chce na temat medytacji się wypowiadać: „(…) wielkim nieporozumieniem jest nazywanie rozmyślania medytacją. (…) Rozmyślając, zawsze myślimy o czymś. Właściwą relacją dla rozmyślania to relacja: ja – to, nawet wówczas, gdyby ”to” oznaczało najpiękniejsze i najwznioślejsze treści duchowe odnoszące się do Boga i jego miłości”. Nasuwa mi się tutaj porównanie do kochającej się pary, która w milczeniu patrzy na siebie z miłością i czułością. Nie potrzebują żadnego potoku słów, deklaracji, tylko cieszą się swoją obecnością, czując bezpieczeństwo i miłość.

Nic jednak nie jest takie proste i w medytacji, przy najszczerszych intencjach i silnej wierze, mogą się pojawić różnego rodzaju przeszkody, takie jak senność, rozpraszające myśli, pozostałości po trudnym dniu w postaci psychicznych napięć. Nie należy się przy tym zniechęcać i popadać w przygnębienie. Jak pisze o. Włodzimierz: „Nagrodą za godzinę czuwania będzie udział w Liturgii Niebieskiej”. Co do rozproszeń, to z pomocą przychodzi powtarzanie modlitewnej formuły. W tym akapicie wspominam sobie moje dyskusje na internetowych forach na temat tych krótkich i powtarzanych fraz, co do których moi oponenci stawali okoniem, że to przeciwko Biblii, „bo na modlitwie nie można być gadatliwym”. Niestety, dyskusja z zagorzałymi przeciwnikami jest trudna i raczej bezcelowa, ale mogę tu w swoim tekście zadać pytanie: a co z wezwaniem: „Nieustannie się módlcie” (1 Tes 5,17)? O. Adalbert de Vogüé OSB, autor pierwszego rozdziału, na przykładzie frazy zaproponowanej przez abbę Izaaka: „Deus in adiutorium meum intende, Domine ad adiuvandum me festina” – „Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie pospiesz ku ratunkowi memu”, znakomicie wyjaśnia jej fenomen. Czytamy: „Powtarzając go, stajemy się ”ubodzy” nie tylko dlatego, że umysł ogranicza się tylko do jednej myśli, ale również dlatego, że uznajemy się za bezbronnych, ubogich w łaskę, ”żebraków Boga”. Innymi słowy, ”ubóstwo” jednego wersetu prowadzi zarówno do pokory, jak i do prostoty myślenia”.

Ojciec John Main – założyciel WCCM – zachował z formuły Izaaka powtarzanie zwrotu, ale skrócił ją na wzór hinduskiej mantry, ponieważ medytacji nauczył się u hinduskiego guru Swamiego Satyanandy. Spotkałam się na forach dyskusyjnych z zarzutem, jakoby medytacja WCCM nie miała korzeni chrześcijańskich z racji doświadczenia ojca Johna na Malajach. O. Adalbert w rozdziale: „Rozważania na temat chrześcijańskiej medytacji”, odwołując się m.in. do pism Jana Kasjana, które odegrały znaczącą rolę w duchowej drodze o. Maina, integruje pozornie różne tradycje: „W ten sposób, na rozległej podziałce geograficznej i diachronicznej, ukazana zostaje pewnego rodzaju jedność doświadczenia duchowego mnichów. Wydaje się, że niezależnie od siebie, zarówno monastycyzm egipski, późniejszy monastycyzm bizantyjski, jak i istniejąca od wieków duchowość hinduska odkryły i zastosowały ten sam rodzaj mistycznego prawa”.

Niezależnie od długości frazy, czy zawiera ona więcej, czy mniej sylab, zawsze oczyszcza umysły z nadmiaru rozproszeń, zawsze skierowana jest ku Bogu. Medytujący chrześcijanin stawia w centrum Chrystusa – Swami pożegnał o. Johna słowami: „Powtarzaj swoją mantrę”. W WCCM powtarzamy: „Marana Tha”. Zatem jest to medytacja chrześcijańska. Oczywiście, jak słusznie kończy swój rozdział o. de Vogüé: „Metody mają służyć człowiekowi i każdy człowiek powinien stworzyć dla siebie własną, mając przy tym na uwadze konkretne przesłanki swojej natury i historii. Ale każdy może skorzystać także zarówno z lekcji przodków, jak i swoich współczesnych. Dla mnie, jak i bez wątpienia dla wielu innych osób, Jan Kasjan i John Main byli takimi dobrodziejami i za to chciałbym podziękować Bogu, i im samym”. Dla mnie również.

Wspomniałam dopiero o dwóch autorach książki spośród czterech, z których każdy prezentuje nieco inną tradycję, mającą jednak wspólny cel: Boga. O. Marian Zawada OCD w rozdziale „Medytacja w ujęciu Mistrzów Karmelu” zbliża czytelnika do karmelitańskiego miłosnego przebywania z Panem na przykładzie św. Teresy od Jezusa, św. Teresy z Avila i św. Jana od Krzyża, których ideałem modlitwy nie jest medytacja, lecz modlitwa wewnętrznego skupienia. „Modlitwa jest to moim zdaniem nic innego, jak poufne i przyjacielskie z Bogiem obcowanie i wylana, po wielokroć powtarzana rozmowa z Tym, o którym wiem, że nas miłuje” (św. Teresa z Avila). A zatem, pomimo różnic w nazewnictwie czy metod, znów spotykamy się z tym samym celem: osobistym spotkaniem z Bogiem w ciszy i prostocie oraz dyscyplinie, która nie jest jakimś niezdrowym umartwianiem się, lecz konsekwentnym, regularnym poświęcaniem czasu dla kochającego nas Stwórcy.

Jeśli chodzi o prostotę, to chciałabym podzielić się przytoczonymi przez o. Zawadę słowami św. Jana od Krzyża w „Drodze na Górę Karmel” odnośnie miejsca, jakie poświęcamy na medytację:

Człowiek prawdziwie duchowy nie zważa na to, czy miejsce na modlitwę zapewnia tę lub inną wygodę. Troska taka oznacza przywiązanie do zmysłów. Zważa on raczej na skupienie wewnętrzne, zapominając o wszystkim innym. Wybiera więc na modlitwę miejsce pozbawione przedmiotów sprawiających przyjemność zmysłową i odrywa się od wszystkiego, by z dala od stworzeń radować się swym Bogiem. Jest to rzecz osobliwa widzieć, jak niektóre osoby duchowe z wielkim nakładem sił starają się o urządzenie kaplic i przyjemnych miejsc modlitwy według swojego upodobania. O skupienie zaś wewnętrzne, które jest przecież rzeczą najważniejszą, nie troszczą się i nie zwracają na nie uwagi.

[koniec_strony]

Dalej, pozostając jeszcze w temacie prostoty, ojciec Marian pisze o czymś szalenie ważnym, czyli o postawie ciała na medytacji: „W doborze postawy ważną rzeczą jest uzyskanie stabilności ciała i spokoju podczas modlitwy”. Jedną z preferowanych pozycji karmelitów jest siedzenie na piętach lub na specjalnie skonstruowanym krzesełku, by odciążyć stopy. Napisałam, że zwrócenie uwagi na ułożenie ciała jest szalenie ważne, gdyż powtarzając za o. Zawadą: „Kultura życia duchowego wymaga całościowego myślenia o człowieku, o jego jedności cielesno-duchowej”. Spory o medytację chrześcijańską wg metody o. Johna Maina często koncentrują się wokół postawy ciała, że niektórzy siedzą po turecku, a nie klęczą, a jeszcze inni w lotosie (ja preferuję pół-lotos albo siddhasanę). A jeszcze większe kontrowersje budzi uwaga na oddechu, a przecież „Bóg ulepił człowieka z gliny i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą” (Rdz, 2, 7). Dlaczego więc życiodajny oddech jest spychany na margines modlitwy i przypisuje się mu właściwości omalże magiczne rodem z budzącego niepotrzebny lęk Wschodu?

Technikom wschodnim i ich przydatności w medytacji chrześcijańskiej o. Zawada poświęcił osobny rozdział. Niestety, jako osoba patrząca z pewnym umiłowaniem na religie Wschodu, a przede wszystkim na buddyzm, muszę odnieść się krytycznie do pewnych opinii ojca. Przytacza on m.in. słowa św. Jana Pawła II z książki „Przekroczyć próg nadziei”:

W tym miejscu wypada przestrzec tych chrześcijan, którzy z entuzjazmem otwierają się na rozmaite propozycje pochodzące z tradycji religijnych Dalekiego Wschodu, a dotyczących na przykład techniki i metod medytacji oraz ascezy, które przyjmują bezkrytycznie. Trzeba, by najpierw poznali własne dziedzictwo kulturowe, żeby zastanowili się, czy mogę tego dziedzictwa ze spokojem wyrzekać się.

Ależ niczego nikt nie musi się wyrzekać! Czerpanie z innych tradycji nie musi stać się niebezpiecznym religijnym synkretyzmem, ani zagrożeniem dla kulkturowej tożsamości. Oto co rzekł sam Jego Świątobliwość Dalajlama XIV:

Zawsze utrzymywałem, że zróżnicowanie tradycji religijnych – wszak ludzie mają przeróżne inklinacje mentalne. (…) Próba zunifikowania wszystkich religii pod postacią jednej, uniwersalnej, spowoduje, że utracimy wiele wartości i bogactw wnoszonych przez poszczególne tradycje – „Dobre serce. Dalajlama czyta Ewangelię” (1996)

Trudno też mi przemilczeć taki akapit:

Również niebezpieczny jest stosunek do cierpienia. Jednym z naczelnych zadań medytacji wschodnich jest uwolnienie człowieka od cierpienia. Nadrzędna jest „karma” i dopomożenie by ją człowiek przeszedł. Nieistotne jest dlatego wspomaganie drugiego w chorobie czy nieszczęściu, by nie niszczyć jego karmy, jego drogi, którą musi przejść.

Uczciwie stwierdzam, że nie wiem, jak to jest do końca w hinduizmie, do którego, jak przypuszczam o. Marian nawiązuje w powyższym cytacie, gdzie dalej pisze o barierach, jakie napotkała bł. Matka Teresa z Kalkuty. Wypadałoby zapytać o to o. Jana Pawła Konobrodzkiego OSB, który spędził szczęśliwy urlop w Indiach, czy sięgnąć do konferencji – dostępnych na stronie WCCM.PL – innego benedyktyna, nieżyjącego już o. Bede Griffithsa, działającego również w Indiach. Napisałam „nie wiem”, bo pomimo kilkuletniej praktyki hatha jogi nie posiadłam wielkiej wiedzy o hinduizmie, natomiast widząc bogactwo korzyści, jakie niesie dla mnie joga, poznając świadectwa ludzi, którzy się z tą kulturą i religią zetknęli, nie mogę uwierzyć w to, że niesie ona ze sobą tyle złego. To jest dla mnie mało prawdopodobne.

Nie mogę się także zgodzić z tym, w jaki sposób o. Zawada wyraził się o buddyjskim stosunku do cierpienia. W sposób bardzo uproszczony, odniosę się do Pierwszej Szlachetnej Prawdy Buddy, gdzie jest opisane, że cierpienie jest tym, co nas wszystkich wiąże: wszyscy wszędzie cierpią, cierpieli w przeszłości, cierpią teraz, jesteśmy cierpieniem wzajemnie powiązani. Świadomość tego sprawia, że stajemy się wrażliwi na ból innych, a nie obojętni i chętni do ucieczki przed takim faktem.

Zresztą, miałam do czynienia i z fanatycznymi buddystami, którzy w podobny sposób rozprawiali. Czy nie lepiej widzieć świat jako stworzony przez Jedynego Boga, do którego ludzie idą różnymi ścieżkami kultury i wyobrażeń, powstałych na gruncie odmiennych filozofii? Czy Bogu nie byłoby miłe, że jego stworzenia prowadzą ze sobą dialog, inspirują się, zadziwiają pięknem nieznanego, zamiast się tego nieznanego bać?

„W naszych czasach, w których media odgrywają tak ważną rolę, panuje chorobliwy przerost formułowania opinii i wydawania sądów. To swoista choroba osądzania wszystkich i wszystkiego. Jesteśmy usatysfakcjonowani tylko wówczas, jeżeli udaje nam się każdą niemal rzecz uprościć i sprowadzić do jednej tylko kategorii: dobra lub zła.” – pisze o. Józef Augustyn SJ w rozdziale poświęconymmedytacji ignacjańskiej. „Osądzamy innych zwykle z pozycji wyższości, jako ci, którzy wiedzą lepiej i rozumieją głębiej”. Po tych dobitnych i jakże prawdziwych słowach od razu nasuwa mi się wspomnienie różnych oskarżeń pod adresem medytujących w WCCM chrześcijan, a także moje uporczywe kontrataki w Internecie, które przysporzyły mi ciekawych znajomości, ale oprócz tego niczego nie wniosły poza niemiłymi odczuciami. Jeżeli ktoś ma taką, a nie inną mentalną strukturę, nie możemy go zmieniać. Nawet nikt nam nie daje do tego prawa. „Wolność to ‚jedyne miejsce’ w człowieku, do którego nikt nie ma dostępu – nawet sam Bóg.”- pisze o. Józef.

Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z medytacją ignacjańską i też o niej niewiele słyszałam. Po wprowadzeniu do niej przez o. Józefa Augustyna wydaje mi się ona praktyką niezwykłą i piękną, ale i trudną: „Człowiek wnosi w medytację nie tylko to, kim jest dzisiaj, ale także i to, kim był wczoraj i kim pragnie być jutro”. Może obudzić się w związku z tym wewnętrzny opór, co oznacza, iż słowo Boże dotyka w zranione i nieuporządkowane miejsca, których sobie medytujący wcześniej nie uświadamiał. Ze świadectw negatywnych doświadczeń z medytacją często słyszymy bądź czytamy o poważnych zaburzeniach równowagi emocjonalnej, często o chorobliwych duchowych symptomach, kwalifikujących się rzekomo do egzorcyzmowania. Człowiek woli uciec od siebie, przypisać całą winę diabłu, niż odważnie przeżyć swoje Ja, które na co dzień skrywa za wieloma maskami; stanąć takim odkrytym przed Bogiem, którego nie da się przecież oszukać!

Jestem pełna podziwu dla św. Ignacego Loyoli. Ten, który – jak sam siebie opisał – „aż do dwudziestego szóstego roku życia był człowiekiem oddanym marnościom tego świata”, stał się pionierem trudnych i przemieniających ludzkie serca ćwiczeń duchowych, które są popularne aż po dzień dzisiejszy. By opisać tę niezwykłą metodę, należałoby poświęcić osobny tekst, ale to już w znakomity sposób zaprezentował o. Józef.

Książkę kończy „List do Biskupów Kościoła Katolickiego o niektórych aspektach medytacji chrześcijańskiej” Kongregacji Nauki i Wiary, który jest różnie odbierany przez czytelników: jedni posługują się nim, by zdyskredytować niektóre formy medytacji chrześcijańskiej, inne natomiast wręcz przeciwnie. „Każdy powinien odnaleźć w różnorodności i bogactwie modlitwy chrześcijańskiej, której uczy Kościół, własną drogę, własny sposób modlitwy; ale te wszystkie drogi osobiste łączą się w tej drodze do Ojca, którą jest Jezus Chrystus” – czytamy w liście. Czy nie jest tak w różnych szkołach medytacji chrześcijańskiej? Czy celem nie jest Jezus Chrystus?Ja tę odpowiedź znam (jest to jedna z niewielu rzeczy, co do których mam pewność) i marzę o tym, by każdy chrześcijanin przestał doszukiwać się „inwazji neopogaństwa”, czy herezji w pięknych tradycjach modlitwy. Lęk jest zrozumiały, bo wielu z nas boi się utracić to, z czym jest bardzo emocjonalnie związany, a także co stanowi o jego religijnej tożsamości. Każdy z nas pragnie, by to, w co wierzy, było prawdziwe. Jezus powiedział o sobie, że jest Prawdą i to wystarczy. Zatem każdy Jego wyznawca, niezależnie od tego z jakiego Kościoła pochodzi i w jakiej formie się modli, wierzy w to, co prawdziwe, szczególnie, jeśli jego wiara wypływa z serca i dobrej woli.

Nie jest tak, że Kościół Katolicki to betonowa twierdza reprezentowana przez ciasne umysły. Czytając kolejną książkę wydaną przez Wydawnictwo Benedyktynów w Tyńcu czuję wielką radość, gdyż znajduję potwierdzenie dla swojej wiary w Kościół Powszechny i Boga ponad podziałami. 

Katarzyna Zajd

 
Źródło: http://ps-po.pl/otworzmy-serca-i-umysly-na-bozy-powiew/