Na Zachodzie większość woli nie znać prawdy o Rosji. Przejawia się w tym strach przed nią, przed jej militarną siłą, która się odradza. Ważna jest również propaganda wizerunkowa, która kosztuje miliardy dolarów

Warto w kontekście agresji Rosji na Ukrainę, przypomnieć pochodzący sprzed kilku lat, ale bardzo aktualny wywiad z Manon Loizeau, francuską dziennikarką i reżyserką filmów dokumentalnych. 

Jak to się stało, że zajęła się Pani filmem dokumentalnym i dlaczego wybrała Pani najbardziej skomplikowany i niebezpieczny jego gatunek, czyli dokument śledczy?

Wszystko zaczęło się, gdy miałam 15 lat i z grupą młodzieży, która uczyła się języka rosyjskiego, przyjechałam do Związku Sowieckiego i od razu zakochałam się w tym kraju. Oczywiście rozumiałam, że sowieckie społeczeństwo jest skrajnie zamknięte, a po demokracji nie ma nawet śladu. W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, odnaleźliśmy ukryte mikrofony. Kiedy spotkałam się na stacji metra z mamą pewnej dysydentki, która żyła wówczas w Paryżu, żeby przekazać jej przesyłkę od córki, od razu obok nas zjawiła się milicja. W naszej rodzinie panowało jednak swoiste nastawienie, a nawet kult Rosji, zachwyt jej kulturą, literaturą. Mężem mojej babci, brytyjskiej aktorki Peggy Ashcroft, był rodzony brat aktorki Wiery Komissarżewskiej. Cała nasza rodzina to byli artyści, malarze, dziennikarze. Moja młodsza siostra to znana we Francjipiosenkarka Emily Loizeau, moja mama – Angielka jest malarką, a ojciec – Francuz dziennikarzem. Urodziłam się w Londynie, wyrosłam między Anglią a Francją, ale – być może podświadomie chcąc wybrać sobie ojczyznę – znalazłam się w Rosji.

Teraz brzmi to śmiesznie, ale w dziecięcej romantyce znajduję wyjaśnienie tego, co się stało ze mną później. Po tej podróży zaczęłam co roku jeździć do ZSRS, by uczyć się na letnich kursach językowych. Wierzyłam w pieriestrojkę, wydawało mi się, że rodzi się tu nowe, sprawiedliwe życie. Potem okazało się, że ci wszyscy ludzie, którzy stali na czele przemian, znakomicie wpisali się w system i rozkwitli w nim. Ale wtedy wierzyłam im i w 1993 roku przyjechałam do Moskwy. Rodzicom powiedziałam, że wyruszam na trzy tygodnie w podróż koleją transsyberyjską, żeby nakręcić film o robotnicach na Syberii. Widziałam, że ludziom żyje się materialnie bardzo ciężko, ale pociągała mnie ich duchowość, zwłaszcza w porównaniu z pragmatycznym i nudnym dla mnie Zachodem. Bywałam w wielu krajach, ale nigdzie nie zetknęłam się z taką gościnnością i serdecznością. Pojechałam więc na trzy tygodnie, a zostałam na długie lata. Na początku jako studentka, a potem korespondentka BBC i „Le Monde”, zaczęłam robić filmy dokumentalne.

Mówi Pani o serdeczności prostych ludzi, ale ludzie to jedno, a system, który stawia ich na granicy przeżycia, to coś zupełnie innego.

I właśnie o tym kręciłam swoje filmy. Na początku chciałam robić materiały o sztuce i kulturze, ale otaczała mnie straszna rzeczywistość rosyjskiego życia. Na przykład poznałam niezwykłego człowieka, muzyka, flecistę – Siergieja Koliesnikowa. Samotnie toczył on bój z systemem, który skazywał dzieci z zespołem Downa na śmierć, i opowiadał mi o straszliwych warunkach, w jakich żyją one w specjalnych ośrodkach. Znał to zjawisko nie tylko ze słyszenia: sam miał córkę z zespołem Downa. Dzięki Siergiejowi mogłam dostać się do kilku takich placówek. Cały miesiąc kręciłam tam zdjęcia ukrytą kamerą – było tak strasznie, że nocami nie mogłam spać. Film Dorastać w kaftanie pokazano w pięćdziesięciu krajach świata. Dzięki niemu trzy lata później zmieniono w Rosji ustawę o prawach takich dzieci. Na Zachodzie zebrano też wówczas sporo pieniędzy, dzięki którym Koliesnikow mógł otworzyć trzy dziecięce internaty dla dzieci z zespołem Downa. Nagrywałam te dzieci przez kolejnych dziesięć lat, pokazując, jak się rozwijają, jak rosną. Tak powstały filmy Wychowanie bez kaftana oraz Dzieci Siergieja. Sama zrozumiałam wówczas, jak wielką siłę ma film dokumentalny.

Pani filmy o wojnie w Czeczenii i o konflikcie rosyjsko- -gruzińskim to już inna konfrontacja – z kremlowskimi władzami – a zarazem nieporównywalnie większe ryzyko.

Tak, ale nigdy nie żałowałam, że zajęłam się tymi tematami. Na pierwszą wojnę czeczeńską nie trafiłam, chociaż żyłam wówczas w Moskwie – po prostu kierownictwo BBC zabroniło mi jechać. Mimo to udało mi się dostać do Czeczenii w 1996 roku, pod koniec wojny, i zrobiłam wówczas film o kobietach, które szukają swoich zaginionych bez wieści dzieci. To historia solidarności rosyjskich i czeczeńskich matek. Pojechaliśmy tam z jedną kobietą, która chciała odnaleźć swego syna. Odszukała go w Szali, był zakładnikiem u jednego z czeczeńskich komendantów, i udało się go oswobodzić. Film nosił tytuł Matki, które szukają prawdy. Kręciliśmy go ukrytą kamerą, która schowana była w plecaku operatora. Podczas pierwszej kampanii czeczeńskiej dosyć łatwo udało nam się zdobyć zezwolenie na wjazd, chociaż ryzyko zaginięcia, oczywiście, było duże.

Potem w Moskwie miał miejsce wybuch domu mieszkalnego, który dopomógł Putinowi dojść do władzy, i zaczęła się druga wojna czeczeńska. Bardziej okrutna, straszniejsza i całkowicie zamknięta: zachodni korespondenci oficjalnie nie mogli się tam dostać. Dlatego trafiłam do Czeczenii potajemnie, nielegalnie, dzięki mojej bliskiej przyjaciółce – Annie Politkowskiej. Widziałam, jak ginęli przedstawiciele obu stron, i było dla mnie bardzo ważne, by móc opowiedzieć o tym całą prawdę. Wiele pomagali nam prości ludzie. Na przykład bardzo często dowódcy z ministerstwa spraw nadzwyczajnych mówili: „No dobra, nagrywajcie, ale ja tego nie widziałem”. Pisałam reportaże, rozmawiałam z tymi, którzy przeżyli kilka tygodni bombardowań w piwnicach Groznego, z Czeczeńcami i Rosjanami, których kremlowskie władze przeznaczyły na straty. Filmowaliśmy czeczeńską kobietę, której podczas „zaczystki” zabrano syna, i kiedy tam przebywaliśmy, rosyjscy wojskowi wyrzucili go obok budynku bez jakichkolwiek oznak życia. Zdołał jednak przeżyć i przed kamerą opowiedział nam o torturowaniu i rozstrzeliwaniu zakładników. Tak powstał film Grozny: kronika zaginionych.

Czeczeńscy mężczyźni walczyli, bronili swojego kraju, ale był także inny opór. Odwiedziliśmy szpital położniczy. Co ciekawe, głównym lekarzem była tam Rosjanka. W ogóle widzieliśmy wiele przykładów wzajemnej pomocy między prostymi ludźmi: i Rosjanami, i Czeczenami. Wracając jednak do historii ze szpitalem położniczym: okazuje się, że podczas wojny o wiele więcej rodzi się dzieci niż w trakcie pokoju. Młodych mężczyzn zabijano, ale ich żony nosiły pod sercami ich dzieci – i to także był opór. One żyły jak w więzieniu, ale starały się nie tylko przeżyć, ale po prostu żyć. Filmowałam salon mody, gdzie każdego dnia zbierały się kobiety, dziewczęta, przyprowadzały swoje dzieciaki. Robiły sobie fryzury, makijaże, tańczyły, żeby zapomnieć, że wokół strzelanina, czystki etniczne, śmierć. One przychodziły, choć wiedziały, że po drodze mogą zginąć. Potem zrobiłam obraz Powrót do Biesłanu o wzięciu zakładników w szkole. Moje filmy oprócz festiwali kinowych były wyświetlane także przez stacje telewizyjne w wielu krajach, ale w Rosji nigdy nie zostały pokazane. Spotkały się z całkowitym przemilczeniem.

A film revolution.com?

– To smutna historia. Nakręciłam ten film w 2005 roku. Chciałam, żeby zobaczono, jak młodzież z różnych krajów, gdzie odbywały się „kolorowe” rewolucje, porozumiewa się ze sobą. Pokazałam też pewnych Amerykanów z organizacji pozarządowych, którzy przechwalali się tym, że jeśli tylko zechcą, to mogą obalić Putina, Łukaszenkę i innych. Jest w filmie także opowieść o rosyjskiej opozycyjnej organizacji młodzieżowej „Oborona”, młodych ludziach, którzy marzą o demokratycznej Rosji. Filmowałam, jak na demonstracjach bije ich milicja. Pokazałam też putinowską organizację „Nasi”. I oto raptem po dwóch latach wyemitowano obraz na antenie kanału „Rosja”. Wycięto przy tym sześć minut filmu, usunięto moje komentarze i zmieniono tytuł naUSA: podbój Wschodu, całkowicie zmieniając wymowę mojego dzieła. Film nabrał charakteru antyamerykańskiego i został wykorzystany w celach propagandowych: wyświetlono go w dniu, kiedy w Moskwie odbywał się wielki mityng antyputinowski, na którym występował Kasparow. Wtedy aresztowano wielu moich przyjaciół – obrońców praw człowieka.

To był pierwszy przypadek ocenzurowania zachodniego filmu dokumentalnego we współczesnej Rosji. Chciałam oddać sprawę do sądu, przecież ucierpiała moja godność, moje dobre imię – robiłam tam filmy już od dziesięciu lat. Było to wkrótce po zamordowaniu Anny Politkowskiej i powiedziałam sobie: opowiem całą prawdę o systemie Putina, nawet gdybym nigdy nie miała dostać wizy do Rosji. Rozprawa miała odbyć się we Francji, z francuskim adwokatem, według francuskiego prawa. Radziłam się w tej sprawie z moimi moskiewskimi przyjaciółmi: Wieniediktowem z radia Echo Moskwy, z dziennikarzami z „Nowej Gazety”, i oni powiedzieli mi, że nie warto się sądzić, bo „już nigdy tu nie wrócisz, a twoje filmy i ty sama jesteś nam bardzo potrzebna”. Przeżywałam wtedy ogromny ból po stracie swojego przyjaciela – Anny Politkowskiej, dlatego postanowiłam zrobić film o tym, co to oznacza być dzisiaj dziennikarzem w Rosji. Tak narodził się pomysł filmu List do Anny.

Nauczyłam się od niej nie tylko opowiadać o wydarzeniach, ale wkraczać w życie i starać się zmieniać je na lepsze. Było dla mnie bardzo ważne, by jej lekcja nie została zapomniana. Ona była tubą narodu, którego władza nie chciała słyszeć. Ona kochała Rosję bardziej niż władza. Tak jak Anna, chcę opowiadać o ludziach zapomnianych przez władze, chcę, aby ich słowo zostało usłyszane. Znam wielu, którzy nie boją się Putina i kontynuują sprawy przez nią zaczęte. Jestem nimi zachwycona. Z drugiej strony nie można jednak zapominać o fakcie, że ponad połowa Rosjan całkowicie popiera politykę Putina. Im nie przeszkadza brak demokracji, imponuje im powrót imperialnych ambicji i odrodzenie dumy narodowej, która opiera się nie na poszanowaniu praw człowieka, lecz na umocnieniu silnej władzy.

Czy na Zachodzie jest zrozumienie, że modernizacja ogłoszona przez Putina to zwykły blef?

Jest, ale oczywiście nie u wszystkich. Na Zachodzie większość woli nie znać prawdy o Rosji. Przejawia się w tym strach przed nią, przed jej militarną siłą, która się odradza. Pewne znaczenie ma też wielka propaganda na rzecz dobrego wizerunku Federacji Rosyjskiej, w którą wkładana jest ogromna suma petrodolarów. We Francji byłam oskarżana nawet o to, że niszczę pozytywny obraz Rosji.

Potem było otrucie i śmierć Aleksandra Litwinienki. Wtedy stacja telewizyjna, dla której pracowałam, zaproponowała mi, żeby rozszerzyć film o Annie i zrobić obraz o systemie putinowskim. Zgodziłam się, ale powiedziałam, że będzie to rzecz nie tylko o systemie, lecz także o ludziach, dzięki którym kocham Rosję, o tych ludziach, z którymi ten system się rozprawił. Bardzo ciężko jest mi zaglądać do swojego notesu i widzieć tam nazwiska ludzi, których już nie ma. Dlatego moim zadaniem było pokazać Zachodowi, kim jest Putin. Żeby zrozumiano tam, że w Rosji nic się nie zmieniło, że okrutne i krwawe tradycje ZSRS i KGB są nadal żywe. Wiem to z własnego doświadczenia: kiedy kręciłam film pt. Seryjne zabójstwa w kraju Putina byłam non stop śledzona.

Miała Pani świadomość niebezpieczeństwa?

Oczywiście, jednak moim nauczycielem była Anna Politkowska. Wraz z jej śmiercią umarła Rosja, jaką kochałam. Została tylko Rosja putinowska. W Moskwie pracowało kilka zachodnich dziennikarek, ale wszystkie one już wyjechały i o Rosji nikt więcej nie pisze, bo stało się to zbyt niebezpieczne. Było strasznie, kiedy kręciłam ten film. Z jednej strony czułam ból, bo wspominałam Annę. Z drugiej strony było strasznie, bo otrzymywałam realne ostrzeżenia. Podchodzili do mnie nieznajomi ludzie w metrze albo w restauracji. Moje rozmowy telefoniczne były podsłuchiwane. Nauczyłam się nawet rozpoznawać szarych ludzi, którzy chodzili za mną krok w krok po mieście. Pracowałam nad filmem przez prawie rok. Przez ten czas byłam śledzona nawet w Paryżu. Niekiedy wydawało mi się, że chcą mnie po prostu zastraszyć, a niekiedy, że to wszystko mi się tylko wydaje. Myślałam nawet, że popadłam w paranoję. Ale przypominałam sobie, że tak samo śledzono Annę, Jurija Szczekoczichina czy Jurija Samodurowa, który kierował Centrum im. Andrieja Sacharowa, i zrozumiałam, że to wszystko dzieje się ze mną naprawdę.

Niemal przez rok nagrywałam Andrieja Ługowoja, który jest oskarżony o otrucie Litwinienki. Interesujący człowiek, były kagiebista, lat 40. Powiedział mi wprost: „Zostaliśmy poniżeni w latach dziewięćdziesiątych, ale teraz nastał nasz czas, pragniemy rewanżu i otrzymamy go”. On czuje się bohaterem, bo zabił Litwinienkę. Jest tak przekonany o swojej słuszności, ten „bohater naszych czasów”, że był wobec nas bardzo otwarty i pozwolił się filmować wszędzie, nawet w łaźni. Jest pewny własnej bezkarności. Kiedyś zapytał mnie: „Myślisz, że to ja otrułem Litwinienkę?”. Odpowiedziałam: „Tak, ale na pewno nie wiedziałeś, że to był polon, bo inaczej nie ryzykowałbyś własnym życiem”.

Jak film Seryjne zabójstwa w kraju Putina został odebrany na Zachodzie?

Rezonans był olbrzymi. Pierwsze pytanie, jakie pojawiało się jednak u wszystkich, brzmiało: dlaczego Pani jeszcze żyje? Dopiero po tym zaczęłam się naprawdę bać. Póki bowiem robię dokument – to jedna sprawa, ale kiedy zaczynam wyciągać swoje wnioski – to już coś całkiem innego. Poczułam realnie, że jest granica, której nie można przekroczyć. To jest tak samo jak przy robieniu filmów o wielkim biznesie: jest tam pewna linia, za którą, jeśli się przejdzie, zaczyna się śmiertelne niebezpieczeństwo. Na przykład nie warto z tego powodu robić filmów o Gazpromie.

Nie sądzi Pani, że przez zabicie Litwinienki Putin dał znać Zachodowi, że dla FSB nie ma nic niemożliwego, a macki Kremla sięgają daleko?

To bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Litwinienko nie doceniał faktu, że nie da się wyjść z systemu FSB. On został już skazany. Na dodatek zachodni dziennikarze nie chcieli się z nim spotykać. Sprawiał wrażenie osoby absolutnie zastraszonej. Moi znajomi, zachodni dziennikarze, mówili mi: „Znowu ten Litwinienko, znowu opowiada o FSB, a nie ma przecież żadnych dowodów”. Dopiero jego śmierć dowiodła, że mówił prawdę. Moi przyjaciele w Rosji po tym filmie powiedzieli mi: „Dobrze, że pokazałaś system Putina, ale to staje się dla ciebie zbyt niebezpieczne”. Nie mogłam jednak nie powrócić do tematyki rosyjskiej, gdy rozpoczęła się wojna w Gruzji. Kiedy we Francji zobaczyłam w telewizji, że rosyjskie czołgi jadą na Tbilisi, od razu postanowiłam tam pojechać.

Polecieliśmy do Erewania, a stamtąd dotarliśmy do Gruzji. Było już tam bardzo wielu zachodnich dziennikarzy. Nagrywaliśmy niekończącą się kolumnę czołgów, które sunęły w kierunku Tbilisi, a wszystkie one jechały z Chankały – rosyjskiej bazy wojskowej na przedmieściach Groznego. Pytałam czołgistów: „Skąd jesteście?” A oni odpowiadali: „Z Chankały, jedziemy do Tbilisi, mamy wziąć miasto i obalić Miszę”. Rosyjscy operatorzy i reporterzy, których znałam jeszcze z Moskwy, mówili mi: „Nie, to niemożliwe, czyżby czekała nas nowa Czeczenia?”. Dwadzieścia kilometrów od Tbilisi czołgi zatrzymały się. Spędziliśmy w tamtym rejonie dwanaście dni i każdego dnia chodziłam do czołgistów. Po dwóch dniach wyznawali już: „A może to niedobrze, że tu jesteśmy?”, a na trzeci dzień zaczęli zaprzyjaźniać się z miejscową ludnością. Pamiętam, jak pewien stary Gruzin zapytał czołgistę: „Hej, chłopcze, co tu robisz? Dzisiaj 10 sierpnia. Dlaczego nie jesteś nad morzem?”. A ten mu odpowiedział: „Chciałbym nad morze, ale mam tylko czołg”. „No to daj, zamienimy się: ja dam ci swoją ładę, a ty mi czołg i jedź nad morze”... Naprawdę ci rosyjscy żołnierze nie chcieli walczyć.

Miałam duże szczęście, że jako jedna z pierwszych mogłam pojechać w góry, do gruzińskich wiosek, gdzie osetyńskie oddziały tropiły, zabijały i paliły ciała gruzińskich cywilów, którzy tam pozostali. To były zamknięte zony w górach przy granicy z Osetią. Sądzono, że te strefy kontrolowane są przez wojska rosyjskie. W rzeczywistości jednak były one oddane pod całkowitą władzę Osetyjczyków. Nasz kierowca był Rosjaninem, pojechał też z nami prawosławny ksiądz gruziński, fotograf z „Paris Match”, hiszpański operator i dwóch deputowanych do parlamentu Gruzji. Wieźliśmy pomoc humanitarną – jedzenie. Zajeżdżaliśmy do wsi i krzyczeliśmy: „Ahoj! Jest tu ktoś?!”. I ludzie wychodzili ze swoich ziemianek, z nor, w których się kryli w oczekiwaniu szybkiej śmierci. Dziadkowie, babcie ubrane całe na czarno, podobne do jakichś zjaw. Nie mogliśmy dla nich nic zrobić, jak tylko nakarmić i jak najszybciej poinformować świat o tym, co się dzieje. Wyjeżdżając, wiedzieliśmy, że w każdej chwili mogą tam wrócić Osetyjczycy. Spotykaliśmy ich na rosyjskich posterunkach drogowych. Widzieliśmy, jak wyruszając do gruzińskich wsi, zmieniają tablice rejestracyjne w swoich samochodach. Nie kryli się nawet z tym, że jadą zabijać Gruzinów. Rosyjscy żołnierze nie przeszkadzali im w tym, miałam nawet wrażenie, że trochę się boją Osetyjczyków. Był moment, gdy zrozumiałam, że także nas mogą zabić. Miałam jednak doświadczenie z Czeczenii i wiedziałam, że w takich chwilach należy nawiązać osobisty kontakt, najlepiej patrzeć prosto w oczy. Tam jednak było to niemożliwe – myślę, że ci Osetyjczycy znajdowali się pod wpływem narkotyków. Nie obchodziło ich, że jesteśmy zachodnimi korespondentami – nie bali się niczego. Chcieli zabrać nasze dżipy i sprzęt, a mnie wziąć jako zakładniczkę i wywieźć do Osetii. Sytuacja była naprawdę straszna. Uratował nas jednak pewien rosyjski dowódca, który się tam zjawił. To wszystko znalazło się w filmie Podróż na Kaukaz. Potem pojechaliśmy do Cchinwali. Tam pokazano nam dzielnicę, która została zniszczona jeszcze w 1992 roku, i powiedziano nam, że to efekt niedawnego ostrzału gruzińskiej artylerii, na skutek której zginęły tysiące ludzi. Jeździłam jednak po szpitalach, po cmentarzach, wypytywałam ludzi – nie było tam tysięcy zabitych. Prowadzona była jednak gigantyczna propaganda, co też jest charakterystyczne dla systemu Putina. W Rosji wiele osób nadal w to wierzy. Według moich szacunków podczas wojny w Gruzji zginęło z obu stron po około pięćset osób, nie więcej...

Powiedziała Pani, że Rosja była dla Pani jak pierwsza miłość, ale swój pierwszy film nakręciła Pani na Ukrainie.

Tak, to były Dzieci Czarnobyla, nad którymi pracowałam przez cały rok 1995. Na Ukrainie po raz pierwszy zjawiłam się jeszcze w czasie, gdy uczyłam się w Moskwie. Dla mnie ten kraj nigdy nie był przedłużeniem Rosji, być może dlatego, że przyjechałam do Kijowa, a nie do Doniecka. O Ukrainie świat zaczął mówić podczas pomarańczowej rewolucji. Wielu Francuzów po raz pierwszy dowiedziało się wtedy o istnieniu takiego państwa. Wielu uznawało bowiem Ukrainę za część Rosji. Kiedy przywódcy pomarańczowej rewolucji postawili jednak swoje interesy ponad dobro narodu, kiedy zaczęły się wewnętrzne konflikty w obozie władzy, Zachód stracił zainteresowanie Ukrainą. Znów stała się ona skorumpowaną częścią obszaru postsowieckiego. Podejrzewam, że większość Francuzów nie ma nawet pojęcia, że rządzi tam Janukowycz. W Kijowie nie ma zresztą niemal w ogóle zachodnich korespondentów. Potrzebna jest regularna informacja, a tej brakuje. Dziś dla Zachodu Ukraina to kraj utraconych złudzeń. Tak pięknie się wszystko zaczęło, a tak smutno zakończyło. Kiedy spotykałam się z ludźmi na kijowskim Majdanie, miałam wrażenie, że oni wszyscy czują się zdradzeni...

O czym będzie Pani kolejny film?

Teraz pracuję nad dokumentem o Iranie. Kiedy zrozumiałam, że nie dadzą mi zrobić następnego filmu o realiach życia rosyjskiego, kiedy odczułam, że jestem śledzona, postanowiłam trochę odpocząć od Rosji i wyruszyłam do Iranu. Przyjechałam tam 12 czerwca 2009 roku, gdy na ulicach zaczęły się demonstracje młodzieży. Policja i wojsko interweniowały bardzo brutalnie, bito i aresztowano ludzi. Wszystko to filmowałam ukrytą kamerą. Nagrywałam też opowieści chłopców, studentów, których poddawano torturom. Wyszedł z tego czterdziestominutowy filmPodróż do krainy irańskiego oporu, który udało mi się pokazać na wielu festiwalach. Po tym filmie dostałam zakaz wjazdu do Iranu, ale nie zniechęciłam się do tej tematyki. Przez półtora roku moi irańscy przyjaciele nagrywali dla mnie materiały do nowego filmu. Robili to, ryzykując swoją wolnością, a nawet życiem. Wydaje się, że tam wszystko zostało stłamszone, że ludzie pogodzili się z istnieniem reżimu, że strach zdławił jakikolwiek opór, ale w rzeczywistości wygląda to inaczej. Około 70 proc. Irańczyków to młodzież. Można ich zabić, ale nie można zmusić do milczenia. O tym będzie mój kolejny film, którego premierę planuję na czerwiec 2011 roku. Będzie nosił tytuł List z Iranu.

www.tyzhden.ua
Tłumaczyła Anna Biłyk

MANON LOIZEAU (ur. 1969), francuska dziennikarka, reżyserka filmów dokumentalnych, pracowała jako korespondentka w Rosji m.in. dla „Le Nouvel observateur”, „La Libération”, „Le Monde”, BBC. Autorka takich filmów, jak m.in. Dzieci Czarnobyla (1996), Matki, które szukają prawdy (1997), Dorastać w kaftanie (1997), Grozny: kronika zaginionych (2003), Urodzić się w Groznym? (2004), Powrót do Biesłanu (2004), Wychowanie bez kaftana (2005), Revolution.com (2005), Dzieci Siergieja (2006), List do Anny (2007), Seryjne zabójstwa w kraju Putina (2007), Podróż do Gruzji (2008), Podróż do krainy irańskiego oporu (2010), List z Iranu (2011).

Wywiad został opublikowany w kwartalniku FRONDA (nr 60).