Jak dobrze, że wierzymy w zmartwychwstanie – powiedział ni stąd ni zowąd przeor, zamykając pustą celę.

Jak to jest, że ja nie mając dzieci mam przecież dzieci i to często mam je bardziej niż ci, którzy je mają. Jak to jest, że nie mając dzieci ze względu na Chrystusa, mam je również ze względu na Niego. Mam bardziej i więcej. Odnajdujemy się wzajemnie w sobie. Stale odwołujemy się do siebie i na siebie powołujemy. Ja na nich, oni na mnie. Cieszymy się, jeśli znajdujemy coś ze swego u drugich. Kiedy mój świat staje się ich światem. Nie tylko tak po wierzchu, ale w głębi. I stale pochłania mnie problem tej tajemniczej formuły, przez którą ja będę w nich a oni we mnie. Przez nich uczę się, co to znaczy być ojcem. To najmocniejsze wiązanie świata.

To wcale nie znaczy, że jestem taki genialny i że to wszystko rozumiem, albo że tego nie chciałem lub że do tego dorosłem. To młodzież, nie chciane dziecko w moim życiu, wymusiła na mnie, bym był dla nich ojcem. Tak oto staliśmy się rodziną.

A gdy świat, który tworzy się wokół nas i w nas samych pewnego dnia się rozpadnie, to przecież zostaną oni, ci, którzy zechcieli wziąć cząstkę mojego świata, jakiś szczegół lub kształt mojej własnej miłości i uczynić go swoją własnością. A zatem nie umrę, ale żył będę, bo są tacy ludzie, którzy rodząc się do swojego świadomego życia, narodzili się  przeze mnie. Tak oto z wolna moja samotność została zamieniona na miłość. Podobnie zresztą moja wolność. Nie jestem już sam.

Chciałbym bardzo, ażeby i o mnie kiedyś moi współbracia mogli powiedzieć tak, jak powiedzieli o jednym średniowiecznym zakonniku, że nie lękał się chwili ostatniej, bo spełnił życie jeszcze przed śmiercią i nie przerażał go zgon, bo umiał cieszyć się życiem. Odszedł z tego świata nie trzaskając drzwiami…

O. Jan Góra OP

dominikanie.pl