Autor w przedmowie do książki wyjaśnia sens powstania publikacji: „(…) trzeba w maksymalnie prosty i przystępny sposób pokazać, że nauczanie Kościoła w sprawie zapłodnienia pozaustrojowego jest racjonalne i najlepsze z punktu widzenia interesów człowieka, społeczeństwa, jak też bezpłodnych małżeństw. Podobnie jest zresztą z antykoncepcją, rozwodami, współżyciem przed ślubem czy aktami homoseksualnymi. I stąd wzięła się ta książka, a także pomysł na całą serię publikacji, które przedstawią nauczanie Kościoła w kontrowersyjnych społecznie kwestiach w jasny, prosty, zdecydowany sposób. Bez owijania w bawełnę”. Bodźcem do wydania tej serii stała się również aktywność mediów, które dokonują manipulacji problem in vitro, jak również zakazują poruszania pewnych kwestii niewygodnych dla koncernów „kultury śmierci”.


Tomasz Terlikowski bardzo dobrze zna środowisko polskich mediów. Nie raz uczestniczył w publicznych debatach transmitowanych przez telewizję, udzielał wywiadów stacji radiowym, gdzie mówił o sprawach bioetycznych. I sam doskonałe wie, na ile media te jego „katolickie” wypowiedzi tolerują. Po prostu istnieje „zakaz” poruszania pewnych kwestii w mediach: jeden z nich dotyczy właśnie mówienia prawdy o in vitro.

/

Pierwsza część książki „Robienie dzieci” dotyczy właśnie mediów. Terlikowski pisze w nim o tym, czy media dostarczają fachowej (obiektywnej) wiedzy o in vitro, jak dokonywana jest manipulacja obrazem w ukazywaniu zapłodnienia pozaustrojowego, o bezstronności polskich mediów, etc. Opierając się na dowodach (wypowiedziach najważniejszych naukowców) Autor pokazuje, że media nastawione są tylko i wyłącznie na pokazywanie in vitro jako bezproblemowej, jedynej i moralnie dobrej metody zwalczania niepłodności. Inne zdanie na ten temat jest pokazywane jako wypowiedź szkodząca, szkalująca i dogmatycznie nieudowodniona. Naukowcy o innym światopoglądzie niż zwolennicy sztucznego zapłodnienia są ukazywani jako oszołomy i pseudonaukowcy. Bardzo mocny rozdział pierwszej części książki pt. „Jak manipulują nami media?” pokazuje technikę panującą w pokazywaniu in vitro: „Najgroźniejsza jest manipulacja tematem, jakiej dokonują media (ale i sami zwolennicy metody zapłodnienia in vitro). Najbardziej rzucającym się w oczy faktem jest to, że w debacie medialnej, politycznej, ale również publicystycznej pojawiają się nie argumenty, lecz emocje. I to zazwyczaj podane w bardzo prostej formie szantażu emocjonalnego. (…) [W]ystarczy zarzucić przeciwnikom in vitro dyskryminację dzieci poczętych tą metodą i już można odwołać się do rzecznika praw obywatelskich czy rzecznika praw dziecka, tak by zamknęli oni usta tym wszystkim, którzy wyrażają wątpliwości, co do moralnej godziwości omawianej procedury”. Kończąc rozdział poświęcony mediom, Tomasz Terlikowski konkluduje: „Media nie są zdolne do obiektywnego przedstawienia racji zwolenników i przeciwników in vitro. Ich kulturowe ukierunkowanie jest bowiem całkowicie sprzeczne z myśleniem, jakie przyjmują przeciwnicy in vitro.”


Dalej Tomasz Terlikowski pisze o tym, jak wygląda procedura zapłodnienia in vitro (o samej metodzie, o jej skuteczności, o eugenicznym charakterze in vitro, o szkodliwości tej metody dla osób poddających się jej, jak również dzieci poczętych tą metodą). Trzeci rozdział poświęcony jest NaproTechnology, czyli nowej gałęzi medycyny. Czym ona jest? „Natural Procreative Technology (naprotechnologia) to nowo powstająca nauka o zdrowiu kobiet. Może być zdefiniowana, jako wiedza, która swoją uwagę i cały swój wysiłek lekarski, chirurgiczny i naukowy kieruje na współpracę z fizjologią, z naturalnym mechanizmem prokreacji. Kiedy mechanizmy te działają prawidłowo, NaProTechnology współpracuje z nimi w diagnostyce problemu i zaproponowaniu takiego sposobu leczenia, który przywraca stan zdrowia, utrzymując stan równowagi ekologicznej w organizmie kobiety i wzmacniając jej potencjał prokreacyjny” – wyjaśnia doktor Barczenczewicz. Jak widać choćby z tej definicji, naprotechnologia jest bardziej naukowa niż metoda sztucznego zapłodnienia, ale oczywiście lobby in vitro nie dopuści do głosu czegoś, co ratuje zdrowie kobiety.


Ostatni rozdział poświęcony jest roli Kościoła katolickiego w sprawach bioetycznych, zwłaszcza w kontekście in vitro. Tomasz Terlikowski jasno i wyraźnie opisuje stosunek Kościoła do tej metody, nikogo nie krytykując, ale wykładając prawdy, które powinny zostać przyjęte przez osoby chcące uczestniczyć w życiu Kościoła. Autor broni Kościół przed nieuprawnionymi atakami środowisk in vitro, np. że Kościół odrzuca dzieci poczęte tą metodą (co jest nie prawdą i jawnym kłamstwem), podając przykłady, które jawnie przeczą pseudo–krytyce.


Ta książka jest o tyle ważna, że jej adresatem jest każdy, nie tylko specjalista zajmujący się kwestiami bioetycznymi, ale normalny człowiek, który może poznać, czym naprawdę jest metoda in vitro, o której mówią media, przedstawiając ją, jako coś dobrego i naturalnego (a niestety z tymi dwoma stwierdzeniami nie ma ona nic wspólnego). Książka powinna być sprzedawana w Kościołach, gdyż wiele osób, uczestniczących w życiu duchowym Kościoła katolickiego, jest zagubiona w morzu kłamliwej i prostackiej informacji medialnej dot. sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego. Dlatego Tomasz Terlikowski wykonał kawał dobrej roboty w obronie godności człowieka i pokazał, że świat in vitro jest po prostu szkodliwy dla osoby ludzkiej, dając argumenty i racje przeciwko tej metodzie.


Na koniec publikuję jeden z podrozdziałów książki Tomasza Terlikowskiego pt. „Co odkrywają świadectwa osób powstałych metodą in vitro?” Jest to najbardziej mocny, wstrząsający akcent tej książki, pokazujący czym naprawdę jest in vitro.


„Wiele z nas chce opowiedzieć o swoim bólu, ale nie chcemy wystawiać naszych twarzy do kamery czy ranić naszych rodziców” – podkreśla Alana S. Wpisy, które można znaleźć na jej portalu, potwierdzają, że wiele z tych opinii mogłoby mocno dotknąć rodziców dzieci pochodzących od anonimowych dawców. „Jestem człowiekiem, a mimo to zostałem poczęty techniką, która ma swoje korzenie w hodowli zwierząt. A najgorsze jest to, że rolnicy bardziej troszczą się o pochodzenie swojego bydła niż kliniki in vitro o pochodzenie ludzi naszej epoki. Dziwnie się też czuję z tym, że moje geny pochodzą od dwójki osób, które nigdy się nie kochały, nigdy nie tańczyły razem, nigdy się nie spotkały” – napisał jeden z forumowiczów. A inny uzupełnił: „Jestem wściekły na moich rodziców, ale wciąż cierpię w tajemnicy. Nie powiedziałem nawet mojemu bratu, że jesteśmy tylko rodzeństwem przyrodnim. Mój tato też nie wie, że ja już o tym wiem. Gdy dorastałem, byłem przez rodziców traktowany inaczej niż mój brat, teraz już wiem, dlaczego tak się stało. Oni byli świadomi mojego pochodzenia”[1].

/

Tyle krótkich refleksji. Na forum można znaleźć również dłuższe wypowiedzi. „Kiedy miałem 21 lat, odkryłem, że moim biologicznym ojcem była próbówka z zamrożoną spermą i etykietką »C11«. To był potężny szok. Przez całe, kończące się dzieciństwo, cementowały się więzi z moim tatą. Nie mogłem myśleć o nim, jako o kimś, kto nie jest moim ojcem (i wciąż nie mogę), a jednocześnie wiedziałem, że jesteśmy sobie genetycznie obcy. Moja tożsamość została rozdzielona, jej aspekty biologiczny i społeczny zostały przecięte. W miejscu gdzie otrzymałem moje genowe dziedzictwo, ujrzałem naczyńko nasienia w jakimś chłodnym magazynie. Opłakiwałem tę ludzką twarz ukrytą za próbówką, której nie poznałem, i może nigdy nie poznam. To trochę, jakby matka opłakiwała dziecko, którego nigdy nie mogła mieć” – opisuje swoje doświadczenie jeden ze świadków. A dalej uderza w niezwykle mocne tony filozoficzne, podbudowane jednak osobistym cierpieniem: „Moją reakcją było potępienie rodziców. Byłem wściekły na nich. W pewnym sensie czułem się, jakby moja mama była ofiarą swojej prawdomówności, tego, że potrzebowała mnie, by usłyszeć, że wszystko jest dobrze. Nie potrzebowałem wiedzieć, kim był mój dawca. Z trudnością szukałem słów, by wyrazić to, co miałem w głowie. Pytania, których nie odważyłem się sobie zadać, które nawet nie przemknęły mi przez myśl, wydawały mi się zdradą wobec rodziny i społeczeństwa.


Myśli były niespójne, ale generalnie sprowadzały się do następujących kwestii:

  • Jak moi rodzice mogli zdecydować o oddzieleniu mnie od mojego rodu, wychowywać mnie jako ślepego na moją tożsamość? Jeśli nie byli w stanie powiedzieć mi prawdy o moim pochodzeniu, to dlaczego mi to zrobili?
  • Jak lekarze – przysięgający »przede wszystkim nie szkodzić« – mogli stworzyć system, w którym obecnie stawiam czoło bólowi i utracie mojego dziedzictwa i tożsamości?
  • Jak rządzący – obarczeni troską chronienia najsłabszych członków społeczeństwa, dzieci – mogli uchwalić prawo zakazujące dowiadywania się, kto jest moim biologicznym ojcem? Dlaczego instytucje państwowe skazały mnie na psychiczne tortury przez świadomość, że gdzieś jest zapisane, kto jest moim ojcem, ale mnie zakazane jest to wiedzieć?
  • Jak mój dawca mógł pomóc stworzyć mnie, a potem porzucić, bez pozostawienia choćby swego imienia?

To najlepsze odpowiedzi, które znalazłem:

  • Moi rodzice byli skoncentrowani na natychmiastowym rozwiązaniu problemu własnej niepłodności i byli skłonni zrobić prawie wszystko, by ulżyć sobie w cierpieniu i mieć dziecko.
  • Lekarze byli skoncentrowani na publikacjach w naukowych periodykach, otoczeni przez obrazy śmiejących się, szczęśliwych dzieci w murach ich klinik. Nie myśleli o czasach, gdy te dzieci dorosną.
  • Rządzący stwierdzili, że będzie niezręcznie znaleźć jakieś rozwiązanie prawne. Brak też poparcia.
  • Mój dawca był młody i skupiony na »dobrych uczynkach«. Wierzył klinikom, które mówiły mu, że biologiczna więź wygaśnie, jeśli tylko podpisze się papier”– opisuje młody człowiek.

 

Ostatecznie mężczyzna poznał swojego biologicznego ojca, spotkał się z jego rodziną, ale fundamentalne pytania, jakie formułuje w odniesieniu do samej procedury, pozostały: „Dla mnie najtrudniejszą rzeczą w byciu osobą poczętą dzięki nieznanemu dawcy była własna niemoc i brak wyboru, kiedy byłem nieustannie napominany, że muszę znosić konsekwencje dawno podjętych decyzji. Chwileczkę! Nigdy się na to nie zgadzałem. Inną trudną sprawą dla mnie jest widzieć, jak społeczeństwo zaakceptowało i dowartościowało biologiczną więź, potwierdzając pragnienie mojej matki, by mieć dziecko, a jednocześnie niszcząc – co czasem jest śmieszne, ale i niesprawiedliwe – biologiczną więź z Benem i jego rodziną”.[2]


A oto kolejne świadectwo. Mocne, także dlatego, że pokazuje z jednej strony miłość, zaś z drugiej nieodłączne pytania o własną tożsamość.

 

„Moja rodzina kocha mnie, nie wątpię w to. Nie wątpię, że byłam naprawdę chcianym dzieckiem. Nie wątpię, że serca moich rodziców były wypełnione dobrymi intencjami, kiedy przy współudziale nauki, doprowadzili do mojego powstania.

 

Chcę wiedzieć, dlaczego jestem inna. Chcę wiedzieć, czy jest ktoś jeszcze, kto może wiedzieć, intuicyjnie, bez słów, kim jestem i jaki to ma sens. Istnieje więź międzyludzka, która jest czymś więcej niż tylko więzią społeczną, wynikłą z doświadczenia czy wychowania. Jest jeszcze więź biologiczna i to właśnie chcę zobaczyć w innych. A wszystko, co widzę, to jak mi tego brakuje, kiedy spotykam się z moją rodziną.

 

Czy mam dziadków? Czy moje rodzeństwo śmieje się tak samo, jak ja? Czy są jacyś ludzie wokół mnie, którzy jak ja, szukają tej więzi tworzącej człowieka. Dającej sens. Cieszę się, że żyję. Cieszę się, że mam życie takie, jakie jest. Smutno mi jednak, że tak mało wiem o moim źródle.

/

Dla każdego rodzina wygląda inaczej. Większość ludzi mówi o jakimś niepożądanym elemencie w ich rodzinach. Ale to są ich rodziny! Gdzie jest moja? I dlaczego istnieje taki system, który zabrania mi to wiedzieć? Wiedzieć, skąd wzięły się moje geny, jaki jest mój rodowód, moja rodzina – to prawo człowieka. Moje prawo”[3] – pisze kobieta… A jej pytania powinni sobie powtarzać wszyscy, którzy bezmyślnie opowiadają się za zapłodnieniem heterogenicznym i głoszą wspaniałość medycyny.

 

Natomiast inna kobieta składa wstrząsające świadectwo tego, jak zatajona wiedza o pochodzeniu zniszczyła jej relację z matką. „Drogi Przemyśle In Vitro, To Ty zrujnowałeś moją relację z matką. Przez dwadzieścia dwa lata mojego życia ona mówiła mi wszystko i była moją najlepszą przyjaciółką. Ale Wy pracownicy przemysłu zapłodnienia pozaustrojowego powiedzieliście jej, by nie mówiła mi, że mój tata nie jest moim tatą, żeby utrzymała to w tajemnicy. Czy nie pomyśleliście, że gdy powie mi to po dwudziestu dwóch latach, to będzie jeszcze gorzej? Dlaczego nie myślicie o konsekwencjach tego, co robicie? Dlaczego nie rozważacie długoterminowych skutków waszych decyzji?

 

Lata temu rozmawiałam z moją matką codziennie, teraz dobrze jest, jeśli uda nam się porozmawiać przez telefon, raz w tygodniu, przez dziesięć minut. Mimo naszych wysiłków nie udało nam się odbudować naszych relacji. Tajemnica, oszustwo, niewiedza na temat pochodzenia są tego powodem”[4] – napisało „Niezadowolone dziecko dawcy nasienia”.

 

I jeszcze świadectwo osiemnastoletniej dziewczyny. „Zawsze czuję się źle, gdy pomyślę, że nigdy nie poznam tożsamości mojego biologicznego ojca. Święta zawsze sprawiają, że więcej o nim myślę. To ważne wiedzieć, skąd się pochodzi, i dlaczego jesteśmy tacy, a nie inni. Dobrze jest wiedzieć, do jakich tradycji odwoływał się nasz ojciec i co teraz robi. Ja wciąż mam nadzieję, że on choć czasami myśli o mnie (…). Staram się rozmawiać o tym z moją mamą, ale ona w ogóle mnie nie rozumie, uznaje, że nie powinnam w ogóle myśleć o tym, że jestem dzieckiem poczętym z nasienia dawcy. (…)

 

Jestem młodą kobietą, którą wciąż prosi się, by milczała na temat najważniejszego problemu w jej życiu. Zaczęłam studiować jesienią i wciąż wracają do mnie problemy związane z faktem, że jestem dzieckiem poczętym z nasienia dawcy. Potrzebuję miejsca, gdzie mogę wyrazić swoje uczucia. Chciałabym znaleźć kogoś, kto mnie zrozumie (…). Nie chcę nikogo rozczarować. Mam tylko jedno pragnienie: jeśli to możliwe, chciałabym tylko usłyszeć głos dawcy. Chciałabym mu zadać najbardziej podstawowe pytania o siebie. Zastanawiam się też, dlaczego to zrobił. Dziwi mnie, że moje poczęcie związane było z pieniędzmi (…). Mam wrażenie, jakby on wykorzystał moich rodziców, i rodziców niezliczonego mojego rodzeństwa przyrodniego. Ja zrobiłabym to za darmo” – opisuje młoda kobieta. I uzupełnia: „Uważam za okrutne, że on nie chce odnaleźć mnie i pozostałego swojego potomstwa. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła się z nim spotkać”[5]

 

Na koniec pozostawiłem odpowiedź dawcy (a konkretniej dawczyni), która pokazuje, że większość – chociaż trzeba uczciwie powiedzieć, że nie wszyscy – uczestników tego biznesu nie ma najmniejszych wyrzutów sumienia, nie mówiąc już o poczuciu odpowiedzialności. „Dzieci, które mają moje geny, nie są moimi dziećmi. One są moimi genami. Ich matką jest ich matka społeczna” – stwierdza krótko anonimowa dawczyni[6]. (str. 103-116)


Książka do nabycia w księgarni wydawnictwa POLWEN.

 

Tomasz P. Terlikowski, Robienie dzieci, Wydawnictwo POLWEN 2011.

 

Sebastian Moryń