Żaden kraj nie może sobie pozwolić na rezygnację z energii atomowej, jeśli chce wygrać walkę z globalnym ociepleniem. Historia Niemiec to przestroga dla innych państw - stwierdził w swojej opinii Andreas Kluth, publicysta Bloomberg. 

10 lat temu w wyniku fali tsunami wywołanej trzęsieniem ziemi zniszczeniu uległy reaktory elektrowni atomowej w japońskiej Fukushimie.

Wydarzenie to miało daleko idące skutki polityczne - w 2011 r. kanclerz Niemiec Angela Merkel ogłosiła, że Niemcy wycofają się z energii atomowej. Ostatni z niemieckich reaktorów ma zostać wyłączony w przyszłym roku.

Niemiecki publicysta zwrócił jednak uwagę na fakt, że z powodu rezygnacji z atomu, Niemcy zainwestowały w odnawialne źródła energii. Wobec zdecydowanej niewystarczalności elektrowni wodnych i wiatrowych, konieczne było przejęcie luki energetycznej przez elektrownie węglowe. Te zaś są bardzo szkodliwe dla środowiska i istotnie zwiększają emisję dwutlenku węgla do atmosfery.

Ponadto próby Niemiec osiągnięcia neutralności klimatycznej wymagają wycofania się z energii węglowej i zastosowania gazu, który jest trochę tylko czystszym źródłem energii od węgla. To z kolei sprawia ryzyko niebezpiecznego uzależnienia Niemiec od Rosji.

 - Ale obok bardzo szybkich planów wycofania się z atomu, plany wycofania się z węgla prezentują się bardzo łagodnie – ostatnia elektrownia węglowa ma zostać wyłączona w 2038 roku. Tymczasem z porozumienia klimatycznego z Paryża, które ma na celu zmniejszenie globalnego ocieplenia i które zostało podpisane również przez Niemcy, wynika, że bogate kraje powinny wycofać węgiel do 2030 roku. Zatem Niemcy odwróciły do góry nogami ważność i pilność dokonania tych dwóch działań - pisze publicysta.

- Nie uda nam się ocalić naszej planety bez posiadania źródeł energii, które wypełnią luki energetyczne powstałe przy okazji przechodzenia na źródła odnawialne. Te dodatkowe źródła energii to wodór, ale także atom - skonkludował publicysta.

jkg/forsal