Koronawirus szybko rozprzestrzenia się na ogromnej niemieckiej plantacji szparagów w Kirchdorf w Dolnej Saksonii - więcej czytaj tutaj. W zatrudniającym aż 1000 osób gospodarstwie przebywa wielu Polaków, do których dotarł portal Deutsche Welle.

W gospodarstwie w Kirchdorf pracuje około 1000 pracowników. Pochodzą oni głównie z Europy Wschodniej i Południowej. W związku z obostrzeniami zarządzono wobec nich "kwarantannę w pracy". Pracownicy mogą opuszczać swoje kwatery jedynie w celu wyjścia do pracy. Na dodatek jeden z pracowników poinformował Deutsche Welle, że farma znacznie zmniejszyła produkcję.

- W wielu miejscach akceptuje się to, że ludzie są zagrożeni, że nie mogą zachować dystansu lub są po prostu wycieńczeni z powodu zbyt dużego obciążenia pracą i w rezultacie wielokrotnie stają się ofiarami masowych zakażeń - wypowiedział się dla Deutsche Welle katolicki ksiądz Peter Kossen, znany w Niemczech z działalności na rzecz pracowników (poprzednio informował o bardzo złych warunkach pracy w niemieckim przemyśle mięsnym).

Władze powiatowe zarządziły 30 kwietnia dwutygodniową kwarantannę wśród pracowników gospodarstwa.

- Ze względu na rozproszone występowanie infekcji w firmie nie było możliwe jednoznaczne określenie osób, które miały bliski kontakt z zakażonymi - Deutsche Welle cytuje słowa Mareike Rein, rzeczniczki powiatu Diepholz.

Doszło do tego, że spotkań zakazano nawet małżeństwom zatrudnionym w innych częściach gospodarstwa.

Deutsche Welle udało się dotrzeć do sześciu zatrudnionych na farmie w Kirchdorf obywateli polskich. Jak się okazało, wspólnie z Rumunami stanowią oni najliczniejszą grupę pracowników gospodarstwa produkującego szparagi, które należy do Heinricha Thiermanna. Jest to jeden z największych niemieckich producentów szparagów, warzyw powszechnie uwielbianych przez Niemców.

Zdaniem Thiermanna sytuacja jest pod kontrolą. Stwierdził on, że "ci którzy pracują razem, mieszkają razem", zaś ochroniarze potrzebni są po to, żeby zapobiec przemieszaniu.

Dane obywateli Polski zostały zmienione, ponieważ nadal przebywają oni na farmie i czekają na wypłaty.

Pracownicy twierdzą, że gospodarstwo nie dotrzymuje zasad sanitarnych, zbyt późno zareagowało na pierwsze przypadki zakażeń oraz nie udziela informacji izolowanym pracownikom. Ci, którzy chodzą do zakładu, boją się o swoje zdrowie. Ci, którzy odmawiają pracy, dalej muszą płacić za zakwaterowanie, informuje Deutsche Welle.

Zdaniem polskich pracowników sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby podział na grupy robocze faktycznie działał.

- Gdy przychodzimy 50-osobową grupą do pracy, dzielą nas po dwanaście osób na jedną maszynę. Ale nie zwracają uwagi na to, kto mieszka razem. Zdarza się też, że rano jesteś w jednej grupie, a po obiedzie idziesz na inną halę i pracujesz z innymi ludźmi - mówi p. Marzena, jedna z kobiet, do których dotarło Deutsche Welle. - Przy taśmie na sortowni nie ma możliwości trzymania odstępu. Maszyna pracuje bardzo szybko i cały czas trzeba się ruszać, pomagać sąsiadce. Pracujemy ramię w ramię - kontynuuje.

- Jesteśmy jak niewolnicy. Naszą grupę pilnuje dwóch ochroniarzy i przewożą nas tylko z domu do pracy i z powrotem - wprost postawiła sprawę p. Agnieszka.

Mianem "horroru" sytuację określa czterdziestokilkuletnia Barbara. - Dziewczyny z pozytywnymi wynikami od południa do północy czekały na dworze, aż ktoś zabierze je do innego hotelu. Inne płakały, bo chciały wracać do domu, ale już ich nie wypuszczali. Nikt nie wiedział co się dzieje - mówi.

Według jednej z pracownic część Polek zdecydowała się zastrajkować i przez dwa dni nie wychodziła do pracy. - Szef przyjeżdżał negocjować z grupowymi, ale zwykłych pracowników traktują tu jak powietrze - mówi na ten temat p. Agnieszka.

Wykorzystując zamieszanie, kilka osób uciekło do Polski. Według nieoficjalnych informacji, do których dotarło Deutsche Welle, firma odmawia im zapłaty za przepracowane godziny.

Warunki, na jakich zatrudnieni są pracownicy są również nieprzejrzyste i nieczytelne. Umowy mówią o wynagrodzeniu "w systemie premiowym, przy zachowaniu płacy minimalnej". Ta obecnie w Niemczech wynosi 9,80 euro brutto za godzinę. - Teraz wychodzi nam na rękę 6,80 euro - mówią dwie kobiety. Do tego należy jednak odjąć pieniądze za zakwaterowanie i wyżywienie - około 10 euro dziennie.

Aby dobrze w tym systemie zarobić, należy przepracować jak najwięcej godzin. Pracy zaś w tym roku nie jest dużo ze względu na zimny kwiecień.

Pracownicy stoją zatem przed dużym dylematem - kontynuować pracę czy wrócić do Polski. - Co będzie, jeśli pójdę do pracy, a koleżanka z taśmy będzie zakażona? Przecież wtedy znów przedłużą mi kwarantannę - pyta jedna z kobiet.

Anke Mayer, rzeczniczka Thiermann GmbH, twierdzi, że wszyscy pracownicy są ubezpieczeni i w przypadku choroby nie ponoszą żadnych kosztów i nadal dostają pensję. Nie jest to jednak zapisane w umowach. P. Marzena, jedna z zarażonych kobiet pracujących na farmie, powiedziała Deutsche Welle, że pomimo obowiązkowej izolacji nadal musi płacić za zakwaterowanie.

jkg/deutsche welle