Anna Wielopolska
 
Więcej anachronizmu na horyzoncie
 
Protekcjonizm gospodarczy zdawał się być właściwy mentalności populistów takich jak Donald Trump i Francuzka Marine LePen. Może być jednak użyty także w reformie Unii Europejskiej dla obrony przed… populizmem właśnie.
 

Tydzień temu wszyscy zastanawiali się, jak skończy się nastrój sielankowego spokoju na giełdach wyrażony przez najniższy od 28 lat poziom wskaźnika zmienności VIX. Odpowiedź dał Donald Trump, powodując najgłębszy jak dotąd kryzys swojej prezydentury serią kroków, które podjął wobec śledztwa dotyczącego związków jego kampanii z Rosją. Prawdopodobieństwo, że będzie odwołany za stanowiska prezydenta USA, wzrosło z 5 proc. do ponad 30 proc. Ceny akcji na giełdach spadły średnio o 1,5-5 proc. Poskutkowało to tym, że tylko w środę 17 maja VIX podniósł się o ponad 46 proc. (z 10,6 na 15,6 dolara), a najbogatsi świata stracili 35 mld dolarów. I rację zdaje się mieć ZeroHedge, wskazując, że wbrew wielu opiniom europejskie rynki nie są wolne od tego, co się dzieje w USA. Jak inaczej niż reakcją na kryzys Trumpa można wytłumaczyć największą od września zniżkę na europejskich giełdach, kiedy nie ma żadnego fundamentalnego katalizatora?

Spadek cen zbiegł się z doroczną konferencją traderów, bankowców i menedżerów funduszy inwestycyjnych w Las Vegas. Jak zareagowali na kolejne skandale Białego Domu? Jak zwykle w podobnych przypadkach — mniej ważne jest to, kto będzie prezydentem USA, ważniejsze jest, czy nareszcie będzie wprowadzać prowzrostową politykę gospodarczą.

Poza tym bankowcy amerykańscy mają się świetnie i są tak samo optymistyczni jak przed 2008 rokiem. Kryzys z 2008 roku spowodowało zbyt wysokie zaangażowanie kapitału w instrumenty dyrewatyw i brak kontroli. Banki – najwyraźniej niepomne tej lekcji – dziś mają ponownie rekordowo wysoki poziom inwestycji w takie instrumenty. 25 największych amerykańskich banków ma łącznie 222 bln dolarów na tym rynku. To suma dwanaście razy większa niż PKB Stanów Zjednoczonych. Czy to jest niebezpieczne? Warren Buffett, szanowany powszechnie miliarder, uznał, że tak, i to na tyle by wydać ostrzegające oświadczenie, w którym nazwał derywatywy „finansową bronią masowego zniszczenia”.

Więcej anachronizmu, czyli protekcjonizmu na horyzoncie. Wygrana Emmanuela Macrona we Francji postawiła pytanie, jak ma wyglądać reforma Unii Europejskiej. Zależy to w dużym stopniu od Niemiec. Reformy leżą w interesie tego kraju, bo jeśli nie zostaną przeprowadzone, i Niemcy, i Francja będą miały z powrotem problem niezadowolenia społecznego, które napędza populizm i popularność skrajnej prawicy. Główna idea reformy to pogłębienie Unii, czyli sfederalizowanie strefy euro.

Częściowo jest to nawiązanie do dawnych idei propagowanych na przykład przez obecnego niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schäuble, które nazywał on „Europą dwóch prędkości” (z mocniej zintegrowanymi krajami bardziej zaawansowanymi gospodarczo i resztą Unii słabiej zintegrowaną). Projekt ten budzi obawy w Europie Wschodniej, m.in. w Polsce. Problem też w tym, że nie jest to idea szeroko popierana w Niemczech, choć z innych powodów niż w Polsce czy na Węgrzech.

Reforma Unii, jakiej chciałby Macron, skutkowałaby zmniejszeniem nadwyżki handlu zagranicznego, którą mają Niemcy. Niemieccy ekonomiści i politycy uważają tymczasem, że nadwyżka ta nie ma wiele wspólnego z kursem euro, jest natomiast odzwierciedleniem konkurencyjności niemieckich produktów. Uważają też, że polityka gospodarcza powinna skupiać się niemal wyłącznie na stronie podaży, diagnozując i rozwiązując problemy strukturalne.

Zdaniem Hansa Helmuta Kotza z uniwersytetu Geothego we Frankfurcie oba założenia są zdecydowanie nie na czasie, Niemcy powinny bowiem widzieć reformę UE jako priorytet. I na przykład inwestować więcej w edukację i infrastrukturę, co zmniejszyłoby użycie kapitału przez prywatny biznes i ekspozycję Niemiec na ryzyko zagranicznych kredytów. W rezultacie Niemcy miałyby bardziej zrównoważoną pozycję finansową netto wobec innych krajów.

Według Dalibora Rohaca, ekonomisty z American Enterprise Institute, wizja Macrona dla Unii Europejskiej jest przestarzała. Rohac uderza w ideę podniesienia funkcji ochronnych Unii Europejskiej, jakich chce Macron. Przypomina, że prezydent Francji mówił nie tylko o ochronie geopolitycznej pozycji Unii w świecie, ale też o protekcjonizmie. Konkretnie o przeciwdziałaniu nieuczciwej konkurencji takiej jak sybsydiowana chińska czy hinduska stal. Macron chciałby wprowadzić Buy European Act, echo Buy American Act Herberta Hoovera z 1933 roku, która ograniczyłaby dostęp do europejskich kontraktów tylko do firm, które mają co najmniej połowę produkcji w UE. Rohac rozumie, iż europejscy politycy muszą lepiej zadbać o europejskich pracowników, ale jego zdaniem niekoniecznie oznacza to wprowadzanie protekcjonistycznych regulacji.

Niemieccy ekonomiści i politycy także lubią protekcjonizm. Szczególnie wobec amerykańskich gigantów, które dominują rynek. Dominując, zniekształcają równowagę pomiędzy udziałem zysków kapitałowych i pracy w PKB. W latach 1950-1960 aż 70 proc. PKB stanowiły zarobki pracownicze, a 30 proc. zyski kapitałowe. Obecnie proporcja ta wynosi analogicznie 58 proc. do 42 proc. Niemiecka ekonomistka z Monachium Dalia Marin, której analizy o europejskim rynku pracy cytowaliśmy kilka razy, podchodzi do tematu, zadając pytanie, jak odtworzyć konkurencyjność w gospodarce digital. I zaleca typowo europejskie rozwiązanie — uregulowanie sprawy prawnymi barierami. Kraje G-20 musiałyby utworzyć Światową Sieć Konkurencyjności, duplikat europejskiej sieci, która interweniowałaby, gdyby dysproporcja się pogłębiała.

Tym ciekawiej wyglądają pomysły Unii Europejskiej dotyczące stworzenia na kontynencie finansowego centrum, które miałoby zastąpić londyńskie City po wyjściu Brytyjczyków z Unii. Rzecz w tym, że Londyn ma dwie zasadnicze przewagi nad Unią. Po pierwsze język angielski, który jest językiem finansowego świata, a po drugie liberalne podejście do przepływu kapitału, usług i handlu, które jak widać choćby z powyżej cytowanych analiz, wciąż jest obce kontynentalnym Europejczykom.

Jak wiadomo, internet spowodował zapaść ekonomiczną tradycyjnych wydawnictw prasowych i co za tym idzie redukcję liczby zatrudnionych w prasie dziennikarzy. Shahi Tharoor, były podsekretarz generalny ONZ, pisze, że spadku nie zahamowało nawet to, że duże tytuły zwiększyły swoją obecność w internecie. Okazuje się jednak, że nadal kwitnie jeden bastion tradycyjnej prasy — to Indie, które mają największą i wciąż rosnącą liczbę płatnych gazet. W 2015 roku było to 7871 tytułów, których nakład w minionym roku wyniósł ogółem 62,8 miliona egzemplarzy, czyli 60 proc. więcej niż dziesięć lat wcześniej. Nie jest to wynik braku dostępu do internetu, ale skutek wzrostu alfabetyzacji w tym kraju.

Obraz upadku przemysłu prasy jest prawdziwie odmalowany i rzeczywiście w ciągu minionych dziesięciu lat liczba dziennikarzy w USA spadła o 22 proc. Nie dotyczy to jednak Waszyngtonu, gdzie rynek dziennikarski (obejmujący liczbę dziennikarzy i ich zarobki) wzrósł o 38 proc. od kiedy Donald Trump ogłosił swoją kandydaturę do fotela prezydenta USA.

 
 Otwarta licencja