Nic chyba nie wywołuje w polskiej polityce większych emocji niż poczucie, że „gdzieś tam” nas obrażają, albo, co gorsza – niedoceniają. W taki sposób można zrozumieć dyskusję, jaka się w Polsce rozpętała po – przyznajmy – niezbyt fortunnych i trafnych słowach brytyjskiego premiera Davida Camerona dotyczących polskiej imigracji w Zjednoczonym Królestwie. Protestujące listy wysłali i poseł do Parlamentu Europejskiego Paweł Kowal, i Jarosław Kaczyński. Zwłaszcza protest byłego premiera jest nieco dziwaczny, bowiem szef PiS, co prawda krótko, ale jednak, miał możliwość wprowadzenia takich regulacji prawnych i podatkowych, jakie zachęcałyby Polaków do powrotu i pozostania w kraju.

Cóż takiego dokładnie powiedział Cameron, że wywołał w Polsce poruszenie? Lider konserwatystów w Izbie Gmin stwierdził, że otwarcie granic Zjednoczonego Królestwa przez rząd laburzystowski było w istocie błędem i wynikało z rażącego niedoszacowania liczby ludności, która może pojawić się na Wyspach. Np. liczbę Polaków chętnych do osiedlenia się w Wielkiej Brytanii rząd Blaira szacował na kilkanaście tysięcy. Tymczasem ogółem z Polski, Węgier i krajów bałtyckich przybyło blisko 1,5 mln nowych mieszkańców Wysp. Co gorsza, otwarcie rynku pracy dla Rumunii i Bułgarii, jakie powinno nastąpić z początkiem 2014 r., może spowodować, że napływ imigrantów jeszcze się zwiększy. Co tylko może spotęgować problemy z imigrantami, z którymi brytyjskie państwo radzi sobie coraz gorzej. Bowiem z przypływem tak licznej grupy ludności wiążą się nie tylko zyski dla brytyjskiej gospodarki, ale i – co nieuniknione – dodatkowe obciążenia dla tamtejszego systemu opieki społecznej i ochrony zdrowia.

I tutaj właśnie, a nie w jakiejś „polonofobii” premiera, należy szukać prawdziwej przyczyny gorzkich dla nas słów. Rząd torysów dosyć opornie wspomaganych w tej sprawie przez koalicyjnych liberałów próbuje ograniczyć nadmierne wydatki brytyjskiego państwa opiekuńczego. Brytyjskie gazety, nie tylko brukowiec, jakim jest „The Sun”, lecz przede wszystkim „Daily Mail” (gazeta może nie najwyższych lotów, ale ciągle niezmiernie popularna wśród brytyjskiej klasy średniej), pełne są informacji o ekscesach i oszustwach związanych z wyłudzeniami nienależnej pomocy, dokonywanymi przez emigrantów, także Polaków. To, że oszustami bywają i rdzenni Brytyjczycy, już tak dobrze się nie sprzedaje. Coraz silniejsza niechęć do imigrantów (każdy, kto kiedykolwiek był w Londynie, może sie zapytać: dlaczego dopiero teraz?) w połączeniu z rosnącym w siłę eurosceptycyzmem staje się potęgą polityczną, której Cameron, jeśli myśli o wygraniu wyborów w 2015 r., nie może lekceważyć. To ona jest bowiem napędem rosnącej popularności UKiP – Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, coraz poważniejszego rywala torysów.

Stąd też biorą się pomysły ograniczenia imigracji, zwłaszcza zaś ograniczenia prawa nowych mieszkańców Wysp do korzystania z pomocy brytyjskiego państwa opiekuńczego. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej propozycjom Camerona, to nie są one aż tak „groźne” i raczej robią wrażenie korekty nadmiernie rozdętego systemu. Trudno bowiem za szczególną sankcję uznać konieczność wyjazdu dla tych, którzy nie mają rzeczywistej szansy na znalezienie pracy, a także deportacje osób parających się żebractwem.

Co nie zmienia faktu, że propozycje przedstawione przez Camerona, a zwłaszcza jego niepotrzebne gorzkie słowa o imigrantach, wywołały debatę na Wyspach. Vincent Cable, wywodzący się z Partii Liberalno-Demokratycznej minister w rządzie Camerona, słowa premiera nazwał „powellizmem”, nawiązując do słynnej „Rivers of Blood Speech” Enocha Powella z 1968 r., krytykującej nadmierną (już wówczas) imigrację. W języku brytyjskiej mainstreamowej polityki trudno doprawdy o większą anatemę. Od słów Camerona starannie odżegnał się również wicepremier Nick Clegg.

Nasi rodacy na Wyspach stali się, całkowicie przypadkowo, przedmiotem brytyjskiej kampanii wyborczej. Polscy politycy jednak, zamiast oburzać się na takie czy inne słowa brytyjskich oficjeli, powinni dołożyć wszelkich starań, by stworzyć w Polsce warunki zachęcające do powrotu. Lecz łatwiej pisać pełne oburzenia listy nad Tamizę, niż budować stabilne i sprawne państwo nad Wisłą. Trzeba przy tej okazji docenić Donalda Tuska, który – mając tak znakomite dokonania w materii zachęcania Polaków do wyjazdu na Wyspy – teraz taktownie nie zabrał głosu.

Tomasz Pichór

Wywiad ukazał się w najnowszym numerze tygodnika "Nowa Konfederacja", współpracującego z portalem Fronda.pl