Gra Ankary w sprawie Syrii jest mocno niejednoznaczna. Jednak jeśli ktokolwiek może rozbić współpracę Moskwy z zachodnią Europą, to właśnie Turcja.

Prezydent Francji Francois Hollande pojechał do Moskwy. Zwracając się do Putina per „mon cher Władimir”, prosił o pomoc w walce z terrorystami. Prezydent Rosji obiecał współpracę, m.in. wymianę danych wywiadowczych. Do francusko-rosyjskiej koalicji zamierzają się przyłączyć Niemcy i – choć nie deklarują niczego konkretnego – Włochy.

Moskwa jak zwykle zyskuje na tym, że w Europie coś wybucha. Zamachy na Paryż nie tylko odciągnęły uwagę Zachodu od Ukrainy, ale i sprawiły, że Francja zgłasza się do Rosji jako petent. Na Kremlu mogliby już otwierać szampana, gdyby nie jedno „ale”. Zestrzelenie przez Turcję rosyjskiego Su-24 pokazało, że Moskwa nie może wcale robić w Syrii wszystkiego, co się jej zamarzy. W dodatku Ankara dostała, przynajmniej słowne, wsparcie Stanów Zjednoczonych (które zresztą, mimo próśb Hollande’a, nie palą się do wstępowania do budowanej przez niego koalicji).

Gra Ankary w sprawie Syrii jest mocno niejednoznaczna. Turcja niewiele robi, by powstrzymać bojowników, którzy przez jej terytorium dostają się do Państwa Islamskiego. Pod hasłem walki z dżihadystami Turcy bombardowali głównie Kurdów, których zresztą najchętniej pozbyliby się całkowicie ze swojego kraju. Istnienie kalifatu jest dla Turcji korzystne, o ile walczy on z syryjskim prezydentem Baszarem as-Asadem i ze wspominanymi już Kurdami. Do tego dochodzi sprawa imigrantów. Rola Ankary w całym kryzysie jest – ujmijmy to dyplomatycznie – do wyjaśnienia. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń turecka polityka z polskiego punktu ma jedną zasadniczą korzyść: to właśnie Turcja jest w swoim regionie świata przeciwwagą dla Rosji. I jeśli ktokolwiek może rozbić współpracę Moskwy z zachodnią Europą, to właśnie Ankara. Putin przyzwyczaił się już chyba do roli cwanego szulera, który bez kłopotu ogrywa naiwniaków. Jednak z Erdoganem nie pójdzie mu tak łatwo.

Jakub Jałowiczor