Półmrok świątyni, blask świec, zapach kadzidła. I głos kapłana, który pyta wiernych: „Co jest twoim bożkiem?". Wymienia: władza, pieniądze, seks, kariera, praca, rodzina... Litania idoli się kończy, a ja nie rozpoznaję swojego bożka. Ksiądz mówi: „A teraz nie będziesz miał bogów cudzych przed Panem. Wyrzeknij się swojego idola". Myślę gorączkowo: „Ale czego właściwie mam się wyrzec?". I nagle poraża mnie z całą oczywistością myśl, że przecież to ja sam jestem dla siebie bożkiem. Moim idolem jest moje „ja". Wszystko inne - władza, seks czy pieniądze - to tylko bogowie mniejsi, służący temu najważniejszemu, karmiący drzemiącego we mnie potwora egoizmu, pychy i próżności nowymi afektami, doznaniami, zdobyczami. I teraz ma m się go wyrzec? Zaprzeć się swojego „ja"?

Poniedziałek.

Ja.

Wtorek.

Ja.

Środa.

Ja.

Czwartek.

Ja.

(Witold Gombrowicz )

Potwór przeważnie drzemał . Najczęściej nie zionął ogniem, nie siał spustoszenia. Dostawał to, co chciał, więc był spokojny. Najbardziej przeraził mnie nie w momencie swej wściekłości, lecz...

To było w Armenii. Wszedłem do pustego zupełnie kościoła - jakiś VII wiek naszej ery. I nagle zza kamiennej kolumny wykuśtykał, wlokąc za sobą sparaliżowaną nogę, wioskowy beblok, z przekrzywioną głową i błędnym wzrokiem. Padł przede mną na kolana i zaczął całować mi dłonie. Poczułem, jak w jednej chwili wypełza mi na twarz uśmiech samozadowolenia. Nie pojawia się, nie rozjaśnia oblicza, ale właśnie wypełza - czułem wyraźnie to wypełzanie zadowolonego z siebie, sytego, próżnego potwora. Po sekundzie poczułem przerażenie, ale było już o tę sekundę za późno. Zdążyłem przyjąć wasalny hołd od upośledzonego psychicznie nieszczęśnika. Są ludzie, którzy karmią się wzrokiem innych, do swych triumfów potrzebują świadków. Mojemu „ja" jako obserwator wystarczałem ja.

Całonocne czuwanie dobiegło końca, a ja czułem się niedomodlony. W ciągu tych kilku godzin widziałem tyle cudownych uzdrowień, zarówno fizycznych, jak i duchowych, że przepełniała mnie wdzięczność za wszystko, czego byłem świadkiem. Była piąta nad ranem, ludzie wychodzili z kościoła, wszedłem na piętro do kaplicy i sam zacząłem się modlić. W pewnym momencie poprosiłem Boga o Krzyż i aż sam się zdziwiłem, że to powiedziałem. Czułem wyraźnie, że prośba ta nie wyszła ode mnie, lecz że została mi włożona w usta.

Miesiąc później szykowałem się na kolejne czuwanie, ale zamiast tego trafiłem do szpitala z podejrzeniem krwiaka wewnątrzczaszkowego. Kiedy w kościele trwało czuwanie, ja modliłem się w szpitalnym łóżku. Wtedy przyszły do mnie słowa: „Prosiłeś o Krzyż. Czy przyjmujesz krwiaka mózgu?".To była najtrudniejsza noc w moim życiu. Wiedziałem, że nie ucieknę od odpowiedzi na to pytanie. Cała kołdra była mokra, tak pociłem się ze strachu.

Wyobrażałem sobie różne scenariusze swojej przyszłości - trepanacja czaszki, paraliż, wegetacja pod postacią człowieka-rośliny, śmierć w męczarniach... Rozpaczliwie czepiałem się modlitwy.

Od tamtej pory wiem, że nikt o własnych siłach nie jest w stanie zaprzeć się samego siebie, wyrzec się swojego „ja". Następnego dnia lekarze stwierdzili, że nie ma żadnego guza i puścili mnie do domu.

Czy potwora egoizmu da się raz na zawsze przebić - jak wampira osinowym kołkiem - by już więcej nie powstał? Czy też trzeba będzie walczyć z nim do końca życia, a jemu w miejsce jednej odrąbanej głowy będą wyrastać trzy nowe? Czy rzeczywiście wyrzekłem się swojego „ja", jeżeli to nie ja to powiedziałem, tylko Ktoś we mnie? To, że ofiarowujemy coś Bogu swoimi ustami, łatwo możemy stwierdzić; ale jak sprawdzić, czy oddaliśmy Mu to naprawdę w swoim sercu? Czy znam samego siebie na tyle, żeby za całą pewnością powiedzieć, że moje oddanie - choćby tylko w tym jednym momencie - było całkowite? Czy nawet jeżeli świadomie nie ukryłem niczego przed Bogiem i przed sobą, to rzeczywiście nie ma we mnie rzeczy ukrytych przede mn ą samym?

Kiedy modląc się, pytałem o to wszystko, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem wolności Boga na modlitwie. Głowę miałem pełną gotowych odpowiedzi i pragnąłem je tak gorąco usłyszeć, że wręcz chciałem je na Nim wymusić. A jednak okazał On swoją suwerenność. Odpowiedź miała nadejść już wkrótce.

Jestem Dawidem. Trwa uczta. Siedzę przy stole i nalewam wino mężczyźnie naprzeciw. Upijam Uriasza Chetytę, jednego z moich dowódców, którego żonę Batszebę pragnę posiąść. Plotę intrygi, prowadzę gry, zastawiam sieci. Uśmiecham się miło do Uriasza, zdobywam jego zaufanie, mówię jedno, a myślę co innego. Mam plan. Jego realizacja kosztować będzie życie mego dowódcy i wielu żołnierzy na froncie ammonickim. Traktuję ich instrumentalnie, podobnie zresztą jak Batszebę, byle tylko ziścił się mój plan, byle tylko postawić na swoim.

Nagle spostrzegam, że Uriasz Chetyta ma twarz Chrystusa. Siedzę więc naprzeciw Jezusa i próbuję Go przechytrzyć. Uśmiecham się do Niego i zastanawiam się, jak Go wykorzystać. Widzę Jego ufność i otwartość. Łapię się na tym, że nie mogę patrzeć Mu w oczy.

Jako dziecko topiłem się w jeziorze i pamiętam, że w ciągu kilku, może kilkunastu sekund przed oczyma wyobraźni zaczęły mi się przesuwać jak w kalejdoskopie różne sceny z mojego życia. Teraz doświadczyłem takiej retrospektywy podczas modlitwy. Zobaczyłem nagle po kolei wiele momentów, w których okłamywałem ludzi. Potem były sceny, w których osądzałem i potępiałem innych. Później widziałem te sytuacje, w których inni byli przeze mnie wykorzystywani. Wszędzie powtarzała się zadziwiająca prawidłowość - im bliższe relacje łączyły mnie z poszczególnymi ludźmi, tym bardziej instrumentalnie byli oni przeze mnie traktowani. Jeśli kogoś nie wykorzystywałem, to tylko dlatego, że nie miałem z nim bliższych relacji. A najbardziej ze wszystkich okłamywałem, osądzałem i wykorzystywałem Tego, który objawił mi się jako najbliższa mi osoba.

-Jak wygląda naprawdę to moje „ja"? Proszę, pokaż mi je.

Cisza.

Przypominam sobie, co Jezus powiedział siostrze Faustynie. Kiedy prosiła Go, by pokazał jej, jaka jest grzeszna, Chrystus odpowiedział, że nie pokaże, ponieważ gdyby to zrobił, umarłaby z przerażenia. Siostra Faustyna...

- Proszę Cię, pokaż mi tyle, ile zdołam znieść.

Treści zapamiętane podlegają zapomnieniu, przyjęte sercem trwają. (ks. Józef Kozłowski )

Trzyma mnie za rękę. Schodzimy w dół do coraz niższych kręgów. Schodzimy na samo dno duszy. Widzimy z góry ogromną jaskinię, na samym jej dole krąg kamiennych figur otacza pewien punk t w środku. A w środku... nie ma nic. Dopiero po pewnym czasie domyśliliśmy się raczej, niż zobaczyliśmy, że znajduje się tam pyłek, punkcik, mikroelement, który donośnym głosem wołał, że jest centrum wszechświata.

- Dlaczego jestem taki niespokojny?

- Bo osądzasz innych.

- Dlaczego osądzam innych?

- Bo nie znasz samego siebie.

(Dialogi Ojców Pustyni)

Człowiek może czuć się pusty, wydrążony, wypalony, nikczemny, a jednak jest ratunek. Podczas spowiedzi generalnej doświadczyłem łaski przebaczenia, pojednania z Bogiem oraz szczęścia i pełni w duszy. Zrozumiałem prawdziwość słów św. Augustyna, że niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Bogu. Przepaść między tym doświadczeniem a możliwością oddania go w słowach jest nie do przebycia.

Wiem już, że jestem grzesznikiem nie dlatego, że grzeszę; ale że grzeszę dlatego, że jestem grzesznikiem. Jeśli nie grzeszę, to nie ma w tym żadnych moich zasług, bo tak naprawdę to Pan Bóg nie dopuszcza do takich okazji. Codziennie zmagam się, upadam, wstaję, ale mam ufność w tej Nadziei, której zawierzyłem.

Grzegorz Górny

Tekst pochodzi z kwartalnika "Fronda" nr. 33/2004 r.