Młoda prawica ma kłopot z tożsamością. Zdaje sobie sprawę z jałowości programowej PiS, z nieznośnej przewidywalności prawicowej publicystyki, ale zarazem nie potrafi przeciwstawić im własnej wizji. Szczęśliwie potrafi – inaczej niż starsze pokolenia – reagować na poważne wyzwania intelektualne pochodzące z drugiej strony. Odpowiedź „Nowej Konfederacji” na książkę Andrzeja Ledera jest jednym z przykładów takiej reakcji: nie jest czepliwą recenzją, potępiającą intencje i wykpiwającą warsztat autora. „NK” podjęła próbę polemiki z głównymi tezami „Prześnionej rewolucji”.

Prześniona rewolucja, pominięte miasta

To książka, która stawia tezę, że istotna rewolucja społeczna, tworząca „warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej, czyli po prostu mieszczaństwa”, dokonała się w latach 1939–1956. Była to rewolucja narzucona z zewnątrz, ale zarazem „jedyna”. Leder powołuje się tu na słowa Martina Malii, iż „Dramat wielkiej rewolucji rozgrywa się tylko raz w historii danego państwa”, tylko raz burzony jest „stary” porządek, który w Polsce oznaczał dominację ziemiaństwa/szlachty oraz Żydów. Zburzenie tego porządku nie dokonało się w formie oddolnej rewolucji, ale miało podobne co inne rewolucje skutki społeczne. Dzisiejszy układ jest zatem w znaczącej mierze konsekwencją tamtej rewolucji.

Spierając się z Lederem o ocenę wsi i modernizacji, kultury i peryferyjności, redakcja „Nowej Konfederacji” nie podjęła jednak kwestii, która dodawałaby licznych argumentów politycznych i historycznych. To, co w tej polemice uderzyło mnie najbardziej, to zupełne pominięcie argumentów związanych z miastami. I nie stało się tak przez przeoczenie czy pomyłkę. W wyobraźni polskiej prawicy miasto w pozytywnym kontekście pojawia się tylko raz, przy okazji powstania warszawskiego. Poza tym nie istnieje.

 „Problematyka miejska” starszym pokoleniom prawicy kojarzy się jedynie ze sferą samorządu terytorialnego. Dlatego mówią o niej z ledwo tylko skrywanym znudzeniem. W tej sferze ciekawe są dla nich chyba tylko personalia, zjawiska korupcyjne. Młodszych ciekawi może trochę modnego „gadżeciarstwa” sprzedawanego jako SmartCity. Nic więcej. Szkoda, bo to oznacza, że kolejne pokolenia prawicy są nieświadome całego zestawu atutów i argumentów, którymi mogłyby dysponować, gdyby nie uprzedzenia ich wpływowych poprzedników.

Pierwsza „Solidarność” jako rewolucja miejska

Polemika z główną tezą Ledera dotyczącą rewolucji społecznej, jaka dokonała się w latach 1939–1956, może wyjść od argumentu, że rewolucja ta znalazła swój symboliczny i polityczny finał w roku 1980. I to nie za sprawą „mieszczaństwa”, ale robotników i inteligentów – skądinąd rzeczywistych nowych mieszkańców polskich miast. Podobnie jak opisywana przez Tocqueville’a rewolucja francuska, która w wymiarze społecznym była raczej symbolicznym „dopełnieniem dzieła” rozpoczętego wcześniej, zmiana 1980 r. była określeniem ram porządku rzeczywiście chcianego. I nie myślę tu o idealizujących cele „Solidarności” utopiach budowanych przez jej ekspertów, lecz o próbie przejęcia państwa, które powstało na gruzach dawnego porządku.

W tym sensie treścią społeczną 1980 r. nie było powstanie „nowego mieszczaństwa”, bo ten historyczny kostium pasuje jedynie tym, którzy potrzebują pewnej maskarady dla dokonania innowacji w języku współczesnej lewicy. Nie było nią powstanie „samorządnej Rzeczypospolitej” ani nawet „społeczeństwa obywatelskiego”, ale właśnie zamiar „rewindykacji państwa” w taki sposób, który byłby możliwy w ówczesnych realiach międzynarodowych. Ta rewindykacja obejmowała przy tym państwo takie, jakie było. Zajmujące się organizacją produkcji i zaopatrzeniem ludności, organizujące letnie wakacje i dzielące talony na samochód. I nieprzypadkowo była to rewindykacja odwołująca się do wielkich „buntów miejskich” z Poznania 1956, Wybrzeża 1970, Radomia i Ursusa 1976, a także studenckich protestów 1968 r., nawiązująca do AK i powstania warszawskiego, a nie do PSL i Mikołajczyka.

Po 13 grudnia 1981 r. – w latach stanu wojennego – to duże miasta stanowiły bastion opozycji demokratycznej. Było to związane zarówno z istnieniem dużych zakładów produkcyjnych, uczelni czy urzędów, ale to wyjaśnienie nie zmienia istoty rzeczy – miejskiego charakteru opozycji. Potraktujmy zatem ten fakt nie jako wyrzut wobec bierności wsi, lecz stwierdzenie, które ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia tej polityczno-symbolicznej puenty rewolucji społecznej. Choć – nawiązując do słów Łuczewskiego chcącego dowartościowania chłopskiego nurtu „Solidarności” – bardzo jestem ciekaw, jak wyglądałby koniec lat 80. w Polsce, w której główną siłą opozycyjną byłaby „S” Rolników Indywidualnych lub „wilanowski” PSL. Jak wyglądałby kompromis uzgodniony przy okrągłym stole między Czesławem Kiszczakiem a Gabrielem Janowskim czy Romanem Bartoszcze i ich inteligenckimi doradcami.

Praca Ledera kontynuuje tradycję pisania historii jako swego rodzaju oskarżenia. Polemizując z poczuciem niewinności ukształtowanym przez przekonanie, że wydarzenia lat 1939–1956 zachodziły bez woli i zgody Polaków, przesuwa ciężar zarzutu na sferę „półświadomości” i „półchcenia”. Dlatego nie ma miejsca na akty bardziej świadome, w rodzaju Armii Krajowej i „Solidarności”, na zagadkę „poznańskiego Czerwca”, choćby na odpowiedź na pytanie, dlaczego do zamieszek doszło właśnie w tym mieście. Ale brak też analizy ważnego procesu „przejmowania” czy „oswajania” miast, jaki stawiał pod znakiem zapytania czysto „chłopską” wersję historii najnowszej.

To dopiero początek

Historii, której nowoczesny odcinek nie zaczyna się w 1939 r. Wejście do miast następowało w kilku fazach. Pierwsza z nich dokonała się w okresie zaborów, kiedy miasta „przybrały na wadze” i stały się realnymi centrami życia gospodarczego, a potem także politycznego. Wbrew złudzeniu, jakiemu może ulec nieuważny czytelnik Ledera, w miastach tych spora część ludności uważała się za Polaków nie tylko w sensie biernym – językowym – lecz także politycznym. Oddawała głosy na polskie listy w wyborach, zarówno przed 1918 r., jak i w wolnej Rzeczypospolitej. Tworzyła polskie instytucje i stowarzyszenia, zwłaszcza tam, gdzie była w mniejszości. To ciekawe, że do tej tradycji – inaczej niż do ruchu ludowego – nikt dziś nie nawiązuje.

Druga faza wejścia do miast nastąpiła w latach powojennych. Częściowo wiązała się z przejęciem miast od ich poprzednich mieszkańców (Ziemie Zachodnie), częściowo z zajęciem miejsca wymordowanej ludności żydowskiej, a w części wreszcie z tworzeniem nowych miast przemysłowych, budowanych jako zaplecze mieszkaniowe dla zakładów produkcyjnych. W wielu miastach tworzyło to rzeczywiście sytuację, w której wszyscy byli obcy. W tych jednak, w których tak nie było, dochodziło do odwrócenia przedwojennych stosunków społecznych.

Trzecia fala obejmuje lata nam niemal współczesne i wiąże się z gierkowską reformą administracji, która dała impuls do tworzenia nowych ośrodków wojewódzkich, oraz z inwestycjami tamtego okresu. Ta trzecia fala spowodowała, że wielu z nas pamięta jeszcze konflikt kulturowy między zachowaniami „starych” i „nowych” mieszkańców tych miast. Konflikt między tymi, którzy napłynęli do miasta „przed wojną” lub „zaraz po wojnie”, a tymi, którzy pojawili się w nim w latach 70.

Po czterdziestu latach od ostatnich wielkich miejskich migracji w większości ośrodków mamy do czynienia z dominacją ludności, która mieszka w nich od lat. Jednocześnie jednak fakt ten nie doczekał się konkluzji – ani intelektualnych, ani politycznych, ani symbolicznych. Stan obecny to stan, w którym miasta są „miejscami zamieszkania i pracy”. Symbolicznie ważna jest ojczyzna, rodzina, w kilku przypadkach wąsko rozumiany region. Proces intelektualnego, symbolicznego i politycznego oswajania miast dopiero się zaczyna. I zaczyna się od próby nazwania rzeczy elementarnych.

Czyje jest miasto?

Młodsze pokolenie prawicy, które bardziej niż poprzednicy interesuje się miastem, definiuje je najczęściej jako wspólnotę. Jest to zgodne z republikańskim usposobieniem tych środowisk, które w „partycypacji” upatrują szansy bycia branym pod uwagę, a zarazem poszukują tożsamości pogodzonej z tradycyjnymi symbolami patriotycznie nastawionej prawicy.

Tymczasem owa wspólnotowość wydaje się nie tylko problematyczna, ale wręcz mocno naciągana. Po pierwsze dlatego, że w ostatnich latach mieliśmy do czynienia raczej z próbami jej komercjalizowania (Karta Warszawiaka i jej mutacje) lub używania jako dyskryminującej dystynkcji (spór o status „słoików”). W obu przypadkach wykluczano poza wspólnotę ważnych użytkowników miasta, ludzi generujących jego rozwój. Postrzeganie mieszkańców sąsiednich gmin, którzy przyjeżdżają do Warszawy czy Krakowa do szkoły i pracy, na zakupy i po rozrywkę, jako „pasożytów”, którzy używają miejskich urządzeń, nie płacąc podatków, było skutkiem głębokiego niezrozumienia natury współczesnego miasta. Podobnie zresztą w przypadku „nowych”, „przyjezdnych”, którzy i tak mają mniejsze szanse na rynku pracy, nie mają „kontaktów” i „dojść” ułatwiających dostęp do usług publicznych itp., dodawano kolejną, tym razem kulturową barierę.

Nie mniej istotny jest trzeci wymiar dyskusji na temat „praw własności” w mieście, dotyczący prawa do kształtowania przestrzeni publicznej w mieście. Przyjęty model relacji między samorządem, szeroko rozumianymi „prywatnymi inwestorami” a opinią publiczną skutkuje dziś niekontrolowanym przez nikogo kształtowaniem przestrzeni. Widać to zresztą nie tylko w miastach. To, co dzieje się z przestrzenią publiczną, pokazuje dobitnie naszą zdolność do bycia wspólnotą koncentrującą się w aktach symbolicznego sprzeciwu lub wykluczenia i zupełnie bezradną, gdy chodzi o nacisk na jednostkę korzystającą z anarchicznie rozumianych praw indywidualnych.

Po pierwsze, anarchia

Model rozwoju, jaki realizują dziś polskie miasta, dobrze odzwierciedla ten specyficzny wspólnotowo-anarchiczny „konsensus”. Stwarza on ogromne możliwości dla inwestorów, chcących zbudować kolejną galerię czy osiedle mieszkaniowe. Nie ogranicza ich gospodarczej ekspresji względami społecznymi. Nie określa warunków poszanowania miejskiego krajobrazu. Nowy hotel czy biurowiec to w tej logice zawsze „atut” miasta, a to, jak ma się do jego dotychczasowej tkanki, to problem niespełnionych artystów lub dziwaków-pięknoduchów, którym zapewne po latach „przejdzie”.

Z tych samych względów władze nie reagują na proces, który sprawia, że coraz więcej śródmiejskich ulic – zwłaszcza poza wielkimi metropoliami – mogłoby przyjąć nazwę „ulicy Bankowej”. Wspólnota wspólnotą, a rynek ma swoje prawa – mówi niejeden prawicowo nastawiony komentator. Wszak dominującą nad Wisłą formą wspólnotowości są wspólnoty symboliczne, których nie trzeba potwierdzać na ulicach.

Tymczasem śródmieścia są tymi przestrzeniami, w których dziś decyduje się typ życia po miejsku, jaki przyjmą następne pokolenia. Jeżeli odziedziczą zamiłowanie do ogródkowego lub balkonowego grillowania zamiast spędzania czasu w kawiarni, pubie czy parku, to bardzo trudno będzie ten trend odwrócić. Jeżeli uznają, że zakupy robi się tylko w położonej na przedmieściu galerii, to za kilka lat nie będzie sklepów w centrum miasta, które mogliby odwiedzić. Jeżeli wreszcie pójdą w ślady rodziców i zainwestują przeznaczone na mieszkanie pieniądze w domek na przedmieściu, to centra miast staną się dzielnicami pustostanów szybciej, niż się tego spodziewamy.

Ten sam sposób myślenia sprawia, że dominujący dziś model rozwoju ignoruje też zagadnienie transportu publicznego. Sprawia, że traktuje się go jako – jak mi powiedział doświadczony samorządowiec –„sferę usług dla dzieciaków i staruszków”, czyli raczej element opieki społecznej niż miejskiej inżynierii na wielką skalę. Teza kanadyjskiego urbanisty Brenta Toderiana, iż rozwinięte miasto to nie takie, w którym biedni używają samochodów, lecz takie, w którym bogaci używają transportu publicznego – spotkałaby się zapewne ze wzruszeniem ramion.

Ale nie jest to tylko kwestia postawy władz samorządowych. Ich polityczny oportunizm każe wszak być wrażliwym na naciski. Problem polega na tym, że takich nacisków, które służyłyby realnym i życiowym interesom „wspólnoty” użytkowników miasta, nikt nie wywiera. Prasa lokalna jest dziś bardzo słaba gospodarczo i ignorowana przez opiniotwórcze elity. Układ sił społecznych w mieście daje wyraźną przewagę ratuszowi i wpływowym deweloperom. Jeżeli gdzieś pojawia się krytyka tego stanu, łatwiej ją znaleźć w prasie młodej lewicy niż w kręgach wspólnotowo nastawionej prawicy.

Dominacja władz i deweloperów

Kłopot polega jednak na tym, że prawica żyje w kręgu wyobrażeń, które stępiają jej wrażliwość na pewne aspekty rzeczywistości. Uważając, że miasta to wspólnoty, lekceważy zupełnie ten aspekt miasta, jaki stanowią mury. Pomija fakt, że budynki, ulice, place stanowią ważną tkankę miasta, że forma, którą nadają życiu społecznemu, jest bardzo istotna. Ba – lekceważy także z rozpędu miejskie instytucje i toczące się w mieście gry gospodarcze. Nie pracuje nad językiem, który pozwoliłby jej rozumieć procesy społeczne zachodzące w miastach w ciągu ostatniego stulecia. Potrafi w wysublimowany sposób zajmować się narodowymi tragediami, rozróżnia wszystkie odmiany zdrady i tchórzostwa, orientuje się w intencjach i planach polityki Waszyngtonu i Moskwy (przynajmniej tak o sobie myśli), a nie potrafi dostrzec kapitału kulturowego i politycznego tkwiącego w miastach.

Siły społeczne tymczasem nie są kwestią martwych statystyk, ale zdolności do grupowej mobilizacji. Władze miasta potrafią mobilizować swoich rzeczników i wygrywać wybory. Deweloperzy potrafią doprowadzać do skutku swoje inwestycje, osłabiając sprzeciwy i budując sprzyjające sobie „koalicje”. Reszta jest bierna lub partykularna. Dochodzi do doraźnych mobilizacji rowerzystów, mieszkańców osiedla, ale to nie przekłada się na powstawanie silnych, liczących się elit, z jakimi mieliśmy do czynienia w pierwszej fazie nowoczesności. Nie ma nawet tej presji, na jaką można było mieć nadzieję, obserwując początki samorządu terytorialnego, kiedy Komitety Obywatelskie nie były „maszynkami wyborczymi” partii ogólnopolskich lub lokalnych, ale ostatnim pospolitym ruszeniem inteligencji.

Dziś możemy mówić raczej o spadkobiercach tej klasy – ludziach, których definiuje to, że mając istotny kapitał kulturowy, nie mogą korzystać z przywilejów, jakie ich rówieśnikom daje nagromadzony przez rodziców lub zdobyty samodzielnie kapitał gospodarczy lub społeczny. Prościej rzecz ujmując, o ludziach wykształconych, dla których nie ma miejsca w aparacie władzy, a którzy nie zdążyli założyć własnych firm wtedy, kiedy to było jeszcze łatwe.

Nie mówimy zatem o żadnym „nowym mieszczaństwie”, bo to jeżeli istnieje – żyje na suburbiach, spotyka się na grillu w swojej „rezydencji”, dojeżdża SUV-em do pracy, kupuje w podmiejskich galeriach i nie przejmuje się tymi, którzy zostali w śródmieściu. Równowagą dla dominującego instynktu biurokratycznego i deweloperskiego mogliby być tylko ludzie dysponujący nadwyżkowym kapitałem kulturowym, zdolni do formułowania opinii, z którymi liczyliby się urzędnicy ratusza, specjaliści od zagospodarowania przestrzennego, architekci i inni specjaliści, którzy dziś, w warunkach „społecznej próżni”, ulegają logice doraźnego przystosowania się.

W młodej prawicy nadzieja

Sytuacja, w jakiej znalazła się dzisiejsza młoda prawica, daje jej szansę odegrania takiej roli. Ale ceną, jaką musiałaby zapłacić, jest daleko idąca rewizja ram, w jakich formułuje swe obecne intelektualne sądy i propozycje. Jeżeli młody prawicowiec jest skłonny zmierzyć się z tezą, że Polacy zostali do pewnego stopnia wepchnięci w nowoczesność, i to – bez względu na okoliczności – zdefiniowało ich dzisiejszą sytuację, to uzyskuje szansę, jakiej nie mieli jego poprzednicy. Owo wepchnięcie w nowoczesność było raczej udziałem ciała niż umysłu. Umysł zaś – według Ledera – do dziś nie przyjmuje pewnych faktów. „Prześniona rewolucja” wskazuje zatem młodej prawicy pewną okazję, by wymyślić politykę, która toczy się w innych niż dotychczasowe dekoracjach historycznych, operuje innym pojęciem ojczyzny, społeczeństwa, tradycji. Inaczej definiuje podejmowany przez publicystów „Nowej Konfederacji” problem neokolonializmu i peryferyjności, wychodząc poza metaforę „klątwy” ciążącej nad historią i poszukując inteligentnych sposobów na podmiotowość.

Inteligentnych to znaczy przede wszystkim zdolnych do mobilizowania wszelkich zasobów, które tej podmiotowości mogą sprzyjać. Także politycznego i społecznego zasobu, jakim są pomijane przez wszystkie „rodziny polityczno-ideowe” miasta. I nie chodzi tu o sukces w wyborach municypalnych, bo przyszłość miast nie znajduje się – wbrew pozorom – w rękach samorządu terytorialnego, ale w głowach tych, którzy są w stanie na nowo opisać przestrzeń polityki. I użyć tego potencjału nie w wyborczej retoryce, lecz jako narzędzia sprawiania trwałych pozytywnych zmian.

Nie uczynią tego ani główna formacja polityczna prawicy Prawo i Sprawiedliwość, ani najważniejsze ośrodki prawicowej publicystyki. Ryzyko redefinicji głównego konfliktu polityczno-ideowego jest dla nich zbyt duże. Przywiązanie do własnych wyborów sprzed lat – zbyt silne. Tych ograniczeń nie mają środowiska młodej prawicy, poszukujące – podobnie jak ich lewicowi rówieśnicy – całkiem nowej tożsamości. Dziś odnajdują ją zbyt często w sarmackich kostiumach i mesjanistycznych ucieczkach od polityki. W nadziejach na wspólnotowe przeżycia symboliczne i pragmatyczne dostosowanie się do reguł gry ekonomicznej i społecznej. Tymczasem ich rzeczywista pokoleniowa szansa – jaką dawałoby „odkrycie miast” – pozostaje niewykorzystana.

Rafał Matyja

Tekst opublikowany na łamach Tygodnika "Nowa Konfederacja"