- Na marsz przyjechaliśmy, aby przeprowadzić badania politologiczne. Właśnie zbieraliśmy ankiety dotyczące światopoglądu uczestników Marszu, gdy policja zaczęła spychać uczestników. Jeden z chłopaków, który udzielił nam odpowiedzi, zwykły spokojny człowiek, zdrowo oberwał od funkcjonariuszy. W pewnym momencie policja przestała spychać tłum, zostaliśmy zamknięci, a kibole zorganizowali się w "ławę". W pewnym momencie chuligani zaczęli się prać. Udało mi się uciec do jednej restauracji, ale tu również nie byłem bezpieczny. W policjantów poleciały różne przedmioty, kamienie i szkło, natomiast funkcjonariusze użyli pałek. Dostali wszyscy, którzy nawinęli się pod rękę - mówi Arkadiusz, student politologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

 

- Za jakiś czas dołączyło do mnie dwóch kolegów. Trudno powiedzieć, kto zaczął zadymę i dlaczego. Policja, co prawda, mówiła, żeby nie dać się sprowokować, aby przedstawiciele obydwu stron nie dopuszczali się aktów przemocy, ale zdało się to na nic. W pewnym momencie policja zaczęła używać armatek wodnych, a przecież były tam przypadkowe osoby, również starsze babcie! Użyto około 6 armatek, jak udało mi się zauważyć pod koniec. Pewną niepełnosprawną osobę, poruszającą się na wózku, musieliśmy schować do restauracji. Wiedzieliśmy, że pozostawienie jej w takiej sytuacji może skończyć się tragicznie. Słyszałem,  że w ruch poszły też gumowe kule! - relacjonuje chłopak. - Gdy udało mi się przedostać do samochodu, również znalazłem się w zagrożeniu. ONR-owcy z Łodzi, jak wywnioskowałem z transparentu, który mieli przy sobie, wszczęli awanturę przy moim aucie. Myślałem, że zdemolują mi wóz! Mieli pod ręką różne przedmioty, widziałem w ich dłoniach jakieś powyrywane deski... Coś okropnego! Zwłaszcza, że było tam bardzo dużo przypadkowych osób, starsze osoby, rodziny z dziećmi w wózkach, młode dziewczyny. Pod koniec doszło do bójki kiboli Legii i Lecha. Wielu z nich było zamaskowanych.

 

Podobną wersję wydarzeń przedstawia Łukasz, który towarzyszył Arkowi w jego podróży do Warszawy. - Widzieliśmy grupę kilkudziesięciu ONR-owców z Łodzi, którzy szli z jakimiś sztachetami, belkami, jeden z napastników niósł w rękach coś, co przypominało jakąś oś od samochodu. Być może byli przemieszani z grupą jakichś kiboli, ale dominowała Brygada Łódzka ONR-u. Mieli oznaczenia tego ugrupowania i wznosili okrzyki typu "Nigdy więcej czerwonej Łodzi". Zaczęli mocno nap...ć, poszły w ruch różne przedmioty, petardy. Totalna rzeźnia! Byliśmy zszokowani, gdy zobaczyliśmy Plac Konstytucji po całym zdarzeniu. Powyrywany bruk, połamane drzewa, coś niesamowitego, powywracane kosze. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego - opowiada wyraźnie wstrząśnięty chłopak. - Był totalny chaos, jestem zszokowany i trudno mi ocenić, jaką rolę odegrała tu policja, kto był prowodyrem - kibole czy Antifa. W pewnym momencie zaczęły śmigać petardy, napewno nie działo się to bez przyczyny, ale trudno powiedzieć, kto zaczął. Było mnóstwo różnych środowisk i trudno mówić o monolicie, nawet po "jednej stronie". To była dla mnie mega-dziwna sytuacja. Po jednej stronie znaleźli się i normalni ludzie, rodziny z dziećmi i chuligani, którzy użyli przemocy wobec tychże osób.

 

Jak mówią portalowi Fronda.pl przedstawiciele Brygady Łódzkiej Obozu Narodowo-Radykalnego, jak i władz całego stowarzyszenia, takie relacje mogą wynikać z podłączenia się do nielicznej grupy ONR-owców kilkudziesięciu niezrzeszonych osób i być może to ich "dziełem" były wspomniane akty przemocy. Stanowczo zaprzeczają twierdzeniom, że członkowie organizacji dopuścili się czynów o charakterze chuligańskim.

 

W podobnym tonie, co wcześniej wspomniani studenci, wypowiada się Michał  z Torunia. - Byłem spychany, wraz z tłumem , przez policję. Dostałem od funkcjonariuszy gazem. Policja biła ludzi pałkami, użyła przemocy, nie zwracając uwagi, że w tłumie znajdują się zupełnie przypadkowe osoby! Kto się nawinął, dostawał pałą na oślep! A były tam przecież staruszki i dzieci! W pewnym momencie zaczęliśmy po prostu uciekać przed policją - opowiada uczestnik Marszu.

 

Jego kolega zwraca uwagę na zaniedbania władz. Tomek twierdzi, że trudno mówić tylko o winie policji, skoro na szczeblu administracyjnym podjęto decyzję o takiej, a nie innej formie zabezpieczenia obydwu imprez.

 

- Od początku moją uwagę zwrócił fakt, że przeciwstawne imprezy są zbyt blisko siebie. To wzbudziło mój niepokój, jak się później okazało, całkowicie uzasadniony. Według mnie nie zadbano w wystarczający sposób o bezpieczeństwo uczestników, organizacja wypadła blado. Nie wiem, czy to przypadek, czy zamierzone działanie. Gdy rozpoczęły się rozruchy, organizatorzy zaprzestali wznosić hasła, bo jedynymi wezwaniami były apele policji o zachowanie spokoju. Zauważyłem, że osoby, które zjawiły się na Marszu dzieliły się na dwa skupiska: tych, którzy przyszli, aby uczcić święto państwowe i tych, których sprawy polityczne czy ideologiczne zupełnie nie interesowały. Chcieli po prostu rozrabiać, jak to było w przypadku kiboli - tłumaczy chłopak. - Jeżeli w Warszawie organizowanych jest dwadzieścia kilka manifestacji, w tym dwie zupełnie przeciwstawne, głupotą jest stworzenie im możliwości konfrontacji. Te dwie imprezy były zbyt blisko siebie! Każdy logicznie myślący człowiek wiedział, że te manifestacje muszą się zetknąć. Kto sprowokował awanturę i z jakiego względu? Trudno to ocenić. Zupełny chaos. Według mnie problem zaczął się już na szczeblu administracyjnym. Przecież wiadomo było, kto idzie, jakie środowiska, co im przyświeca, a mimo to nie zostało zapewnione bezpieczeństwo postronnym osobom.

 

Opuszczając zgromadzenie, zauważyłem, że postawa funkcjonariuszy wzbudziła wśród zwykłych ludzi jeszcze większą wściekłość niż skandaliczne wybryki chuliganów. Starsze osoby z dezaprobatą mówiły o rozwiązaniu manifestacji w momencie, gdy były jeszcze składane przemówienia. Niektórzy z moich rozmówców nie szczędzili cierpkich, a niekiedy wulgarnych słów na zachowanie policji. - W czym zawinili im ci młodzi ludzie? - powtarzała pytanie starsza kobieta.

 

 

Aleksander Majewski