W badaniach sondażowych, do których zawsze należy podchodzić z rezerwą, mniej więcej taka sama liczba Polaków popiera obecność Polski w Unii Europejskiej i sprzeciwia się przyjmowaniu „uchodźców”. Pozornie wygląda to tak, jakby ktoś jednocześnie uwielbiał sernik krakowski i nie tolerował twarogu. Jeśli nałożyć na sondaże codzienne obserwacje i wypowiedzi Polaków, to wszystko nam się wyjątkowo zgodzi.

Dokładnie tak myśli przeciętny Polak, chce być Europejczykiem „z papierami” i nie chce mieć nic wspólnego z obcą, agresywną „kulturą”. Dla socjologa nie ma tu żadnych cudów i sprzeczności, przeciwnie obie kwestie się ze sobą łączą. Co jest spoiwem? Odradzające się poczucie dumy z bycia Polakiem i powracający szacunek dla Polski. Polak czuje się Europejczykiem, ale takim, któremu nikt nie będzie w kaszę dmuchał. Nie tylko „uchodźcy”, inne szaleństwa też w Polsce nie przejdą, poczynając od poprawności politycznej, kończąc na zwyrodnieniu zwanym gender. Jesteśmy narodem zachowującym swoją tożsamość, zawsze tak było, i potrafimy przetrwać w najtrudniejszych warunkach. Niestety nie zawsze było tak pięknie i przez całe lata mieliśmy poważne problemy ze sobą. Pedagogikę wstydu łatwo wprowadzić w narodzie, który przeżył prawie 50 lat w komunizmie.

Podobne doświadczenie pozostawia wiele ran i kompleksów. Komuna ubrała nas w zgrzebne łachmany, ulokowała w szarych blokach z wielkiej płyty i powsadzała do groteskowych samochodów: Syrena, Fiat 126p. Co tu dużo mówić wyglądaliśmy, jak ubodzy krewni Europy i tak się czuliśmy. Jakiekolwiek świecidełko postawione na półce w Pewexie wywoływało powszechny zachwyt. Potem przyszedł PRL II, zaklepany przy Okrągłym Stole i walka o przetrwanie. Hasło tego podłego czasu do dziś pobrzmiewa mi w uszach: „pracuj za 700 zł na rękę albo na twoje miejsce przyjdzie10”. Peerelowska tęsknota i fascynacja Zachodem w RP III jeszcze mocniej przybrały na sile. Dostęp do anten satelitarnych i później do Internetu zrobił swoje. Polacy wiedzieli, że parę metrów za Odrą zaczyna się inne życie, inny świat, do którego w końcu chcieli dołączyć.

Wrota do lepszego świata miały nam otworzyć NATO i Unia Europejska. Polska polityka zagraniczna w wykonaniu niemal wszystkich opcji opierała się na bezkrytycznym podporządkowaniu się jednej i drugiej instytucji. Jednocześnie byli sekretarze PZPR, tajni współpracownicy SB z Unii Wolności i gazeta Michnika poddawali Polaków tresurze. Non stop mieliśmy się za coś wstydzić i non stop słuchać i czytać, co o nas mówi „zachodnia prasa”. Tak było, ale w ostatnich latach wiele się zmieniło, Polacy i Polska nie różnią się od Zachodu ani strojem, ani mieszkaniem, ani samochodem. Oczywiście istnieją jeszcze dysproporcje, ale to już nie jest przepaść, tylko realny kawałek Zachodu na nasz własny użytek. Co ważne, zachowaliśmy w tym snobistycznym wyścigu swoją odrębność i to jest element wieńczący dzieło.

Jeszcze 10 lat temu taki Macron mógłby wpędzić w kompleksy miliony Polaków, dziś jego smarkate i kabotyńskie słowa pod adresem Polski są wyrazem kompleksów, ale niańczonego przez starszą panią gimnazjalisty. Ponad wszelką wątpliwość większość Polaków się nie zawstydzi, ale rzuci mięsem w stronę Macorna, któremu się wydaje, że może w Polsce przestawiać nam meble. Francja stała się jednym z tych, krajów, które straciły w polskich oczach i to wiele, zanim się Macron odezwał. Gdy się widzi, jakie „porządki” panują nad Sekwaną, to się nie tylko szybko leczy z kompleksów, ale Boga prosi, żeby francuski Zachód nigdy do Polski nie dotarł. Szkoda strzępić klawiaturę na wygłupy niedojrzałego celebryty, udającego polityka europejskiego formatu, ale na to może sobie pozwolić publicysta. Polityczna reakcja ze strony Polski musiała być zdecydowana i taka była. Ostre sprowadzenie francuskiego polityka na ziemię jeszcze niedawno byłoby nazwane „histerią” i „prężeniem muskułów”, a dziś jest akcją, której Polacy szczerze kibicują.

Premier Beata Szydło wytargała uczniaka Emanuela za uszy, MSZ w trybie pilnym wezwało na dywanik chargé d'affaire i takich reakcji raczej się prezydent Francji nie spodziewał. My ze swoim ślepym i stereotypowym patrzeniem na Zachód sobie poradziliśmy, Macron jest na etapie plakatowej furmanki z węglem, która przemierza ulice Warszawy. Wiadomym jest, że w całej tej zabawie chodzi o ciężkie pieniądze, między innymi o polskich pracowników i firmy, zagrażające rynkowi francuskiemu, ale także o miliardy euro, które Tusk obiecał Francji w kontrakcie za Caracale, co zapewniło mu stołek „prezydenta Europy”. 

Nic z tego nie wyszło ani Tuskowi, ani Macron, który w ocenie Polaków zatrzymał się w PRL-u. W bonusie mamy jeszcze jedną korzyść. Totalnie głupia opozycja ciągle przyjmuje postawę targowiczan licząc, że Unia, Niemcy, Francja, przestraszą rząd i Polaków. Tymczasem takie protekcjonalne zagrywki Polaków wkurzają i tym samym mobilizują. Przyjemnie się patrzy na Polskę, poważny zachodnioeuropejski kraj, dla którego Francja to arabska kolonia. 

Matka Kurka (Piotr Wielgucki)