Portal Fronda.pl: Jest Pani zdziwiona medialną nagonką na lekarzy, którzy podpisali deklarację wiary? Skąd takie agresywne reakcje?

Maria Chodyra, lekarz: Myślę, że żaden z lekarzy, podpisując się pod deklaracją nie sądził, że poza katolickimi mediami w ogóle będzie jakikolwiek odzew medialny. Przypomnijmy, że Deklaracja Wiary została przygotowana jako wotum wdzięczności za kanonizację Jana Pawła II. Podpisy były zbierane głównie w marcu i na początku kwietnia. Natomiast początek „afery” wokół deklaracji to dokładnie dzień po eurowyborach. Nie było, jak dotychczas, dyskusji na temat ich przebiegu, natomiast od razu pojawił się temat zastępczy, który jest wałkowany do dziś i z którego szumu korzystając, w międzyczasie w naszym Państwie po cichu wprowadza się zaskakujące uchwały. Listy z nazwiskami, jak i cała inicjatywa znane były co najmniej od marca, a mamy czerwiec.

Dziwi mnie poziom na jakim odbywają się medialne dyskusje, brak zapoznania się komentatorów z tematem, ataki na autorytety, bezkarne orzekanie o winie nim jakiekolwiek orzeczenie wydadzą instytucje do tego uprawnione, a przede wszystkim dziwi mnie z jaką łatwością ludzie przyswajają to, co podsuwają im popularne media, bez jakiegokolwiek zastanowienia, bez miejsca na własną refleksję w tak ważnych kwestiach. A skąd takie agresywne reakcje? Dla mnie jako osoby wierzącej sprawa nie jest zaskakująca. Codziennie ma miejsce walka o każdą duszę. Na kolejną dobrą inicjatywę Zły wytoczył naprzeciw medialne działa, mącąc w umysłach ludzi, którzy z braku czasu nie zapoznają się z tematem u źródła, tylko przyjmują do wiadomości to, co zostanie im podane, a następnie osądzają i wydają krzywdzący  wyrok. W Piśmie Świętym jest takie zdanie: "Mówić będą kłamliwie wszystko złe o was”. I mamy na przykład nagonkę na Pana Profesora Chazana.

Bardzo ostro sprzeciwiła się Pani oczernianiu wierzących lekarzy. Czy spotkała się Pani z niemiłymi konsekwencjami tej odważnej postawy? Czy kiedykolwiek spotkała się Pani w swojej pracy z pewną dyskryminacją spowodowaną przyznawaniem się do wiary?

Nigdy nie ukrywałam swoich poglądów i zasad , również w pracy, zresztą staram się żyć nimi na co dzień - więc chyba nikogo mój podpis na deklaracji, ani późniejszy komentarz nie zdziwił. Dużą część mojego doświadczenia zawodowego miałam okazję zdobywać w szpitalu, gdzie postawa osoby wierzącej nie jest niczym wyjątkowym, większość personelu to ludzie związani z Kościołem katolickim i poza rzetelnym wykonywaniem swoich medycznych czynności, starają się być życzliwi wobec siebie nawzajem i wobec pacjentów, a także dbają o sferę duchową chorych. Pacjenci mają zagwarantowaną realną całodobową opiekę duszpasterską, możliwość przyjęcia sakramentu chorych czy sakramentu pokuty np. przed planowym zabiegiem. Wiele razy byłam świadkiem sytuacji, kiedy rodzina nie mogła być przy umierającym - to właśnie personel modlił się i czuwał przy łóżku chorego, choć do tzw. „koszyka świadczeń gwarantowanych” to nie należy. Natomiast spotkałam się z kilkoma nieprzychylnymi komentarzami w internecie po opublikowaniu mojego sprzeciwu - jednak w myśl zasady, że nie da się być przez wszystkich lubianym - a jeśli tak jest, jest się osobą fałszywą - nie przejmuję się. Żadna z tych osób nie zna mnie osobiście, nie była moim pacjentem. Prawdopodobnie również po tym wywiadzie poleje się jad z niektórych ust wobec mojej osoby, co i tak nie zmieni mojego podejścia do pacjentów.

Lekarzom-katolikom komentatorzy odmawiają prawa do wykonywania zawodu albo wysyłają do Watykanu. Czy lekarz wierzący to gorszy lekarz?

Ponieważ relatywizowanie pojęć jest na porządku dziennym, aż prosi się, by zapytać o definicję „dobrego lekarza”. Dla jednych określenie to dotyczy tylko umiejętności medycznych, inni znowu powiedzą, że „dobry lekarz” to taki, który wypisze fałszywe zwolnienie wtedy, kiedy pacjent tego sobie zażyczy, jeszcze inni jako „dobrego lekarza” określą medyka, który poza profesjonalnie udzieloną pomocą będzie wchodził w relacje lekarz-pacjent w modelu partnerskim, a każdą swoją decyzję będzie podejmować w zgodzie z sumieniem. Uważam, że wierzący lekarz na pewno nie jest gorszym lekarzem, wręcz przeciwnie - myślami spiesząc w kierunku moich mistrzów - uważam, że taki lekarz często jest lepszym medykiem. Idąc za głosem sumienia dokładnie wypełnia swoje obowiązki medyczne, poza tym stale podnosi swoją wiedzę, aby móc leczyć swoich pacjentów według najnowszych wytycznych – w końcu kiedyś będzie z tego rozliczony przed samym Panem Bogiem, do każdego pacjenta podchodzi indywidualnie z ogromnym szacunkiem, gdyż w każdym chorym ma widzieć Jezusa, a sam pracuje nad sobą, aby być jak najlepszym człowiekiem.

Jeśli ateista trafi do wierzącego lekarza, ma się czego obawiać? Narracja krytyków deklaracji budowana jest na straszeniu leczeniem wodą święconą albo ziołami...

I to jest właśnie między innymi argument potwierdzający nieprzygotowanie komentatorów. Właśnie w samej deklaracji jest podpunkt, który mówi o ciągłym pogłębianiu swojej wiedzy zawodowej, a nie cofaniu się w nauce. Komentarze w stylu: „niepodejmowania reanimacji pacjenta np. po wypadku, gdyż o momencie zejścia z tego świata może zadecydować tylko Pan Bóg” uważam za absurdalne!!! Przecież przed, jak i po podpisaniu deklaracji, nasz sposób leczenia nie zmienił się. Każdy „lekarz z sumieniem” robi wszystko, co w swojej mocy dla ratowania każdego życia, bez wartościowania, czy jest to życie ateisty, wyznawcy hinduizmu czy pacjenta o innej orientacji seksualnej. Natomiast to, że jesteśmy tylko narzędziami w rękach Pana Boga, który decyduje o początku i końcu życia, przekonałam się wiele razy. Niejednokrotnie, mimo zastosowania wszelkich dostępnych środków, odbycia konsultacji u najlepszych specjalistów, użycia wysokospecjalistycznego sprzętu, drogich leków i naszej ogromnej nadziei na poprawę stanu pacjenta, on i tak umierał - taki był plan Stwórcy. Bywa też i tak, że po naszej ciężkiej walce o życie pacjenta, nie mamy dobrych wieści dla rodziny, przekazujemy informację o dalszym „złym” rokowaniu - a tu stan pacjenta wbrew wynikom badań poprawia się, taka decyzja Boga. I to właśnie pozostaje dla nas wielką tajemnicą, a do medycyny każe na co dzień podchodzić z pokorą.

Przeciwko deklaracji wiary powstało wiele inicjatyw, inni lekarze zapewniają, że takiej deklaracji nie podpiszą... Jak ta sytuacja może potoczyć się dalej? Jakie mogą być długofalowe konsekwencje tego, w istocie, fundamentalnego sporu o początek i koniec ludzkiego życia?

Niektóre konsekwencje już widzimy - ataki na autorytety z różnych dziedzin medycyny, podstawieni pacjenci, szukanie taniej sensacji. Obawiam się tylko, że przez tę dziwną nagonkę mogą z czasem ucierpieć pacjenci. Bo jeśli usiłuje się bezpodstawnie zwolnić ze stanowisk dobrych specjalistów, to nie rządzący, którzy łatwo rzucają hasła o zwalnianiu lekarzy na tym ucierpią, bo oni i tak nie korzystają z „powszechnej służby zdrowia”, nie stoją w kolejkach, ale właśnie zwykli pacjenci.

Co do sporu o początek i koniec ludzkiego życia... To temat od zawsze pojawiający się w głowach filozofów, etyków, teologów, stosunkowo od niedawna również naukowców. Gdyby nie złe zamiary wobec istot ludzkich, będących na początku i przy końcu ich życia - pewnie taki spór w ogóle nie istniałby. Wystarczy mieć minimalną wiedzę z zakresu biologii, aby odpowiedzieć na pytanie: co rozwija się z komórki powstałej z połączenia dwóch ludzkich gamet - męskiej i żeńskiej? Piesek? Kotek? Małpka? Czy może jednak Człowiek? A wszystkim tym, którzy odpowiedzieli, że po prostu zarodek - zapytam dalej, jaki zarodek? Mysi? Psi? Czy może jednak ludzki? I przypomnę, że może na etapie wielkości mikroskopijnej jesteśmy nazywani zarodkami, ale potem zostaniemy nazwani noworodkami, niemowlętami, aż kiedyś starcami. To naturalne stadia naszego rozwoju, ale przez cały ten czas jesteśmy ludźmi, mającymi prawo do życia, które należy chronić. A co do końca życia, dodam tylko tyle, że życzę każdemu aby mógł umierać w towarzystwie kogoś bliskiego, pojednany z ludźmi i Panem Bogiem, z wielką nadzieją na Niebo.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk