We czwartek przebywał w Moskwie włoski premier Giuseppe Conte. Spotkał się na Kremlu z przedstawicielami rosyjskiej elity, z prezydentem Putinem na czele, w towarzystwie włoskich biznesmanów obejrzał (na ekranie telewizora) otwarcie wspólnego włosko – rosyjskiego przedsięwzięcia związanego z budową silników elektrycznych oraz miał konferencję prasową. Klimat rozmów chyba trochę popsuła podana przez rosyjskie agencje informacja, że włoski gigant paliwowy Eni, wycofał się ze wspólnych z rosyjskim Rosnieftem planów poszukiwania oraz eksploatacji złóż ropy położonych w szelfie Morza Czarnego i na Morzu Barentsa.

Decyzja o takim kroku miała ponoć zapaść już w marcu, ale nie ujawniano jej, bo czekano na rozwój wydarzeń. Nie ma wątpliwości, że chodzi o amerykańskie sankcje, bo nawet Rosjanie w swych depeszach piszą, iż „włoski koncern deklaruje chęć kontynuowania współpracy, o ile zmieni się sytuacja międzynarodowa”. Jak widać nadzieje na to, że się zmieni okazały się płonne i teraz sprawa ujrzała światło dzienne. A ma ona o tyle istotne znaczenie, że w Rosji cały czas dyskutuje się na temat tego czy opinią wyrażona przez saudyjskiego następcę tronu w wywiadzie dla Bloomberga, że Rosja w roku 2030 przestanie się liczyć na naftowym rynku są uzasadnione. Tym bardziej, że niemal w tym samym czasie z podobnymi ostrzeżeniami wystąpił nadzorujący sektor minister Nowak. Jego czarna prognoza związana jest z wieloletnimi zaniedbaniami związanymi z badaniem nowych złóż w Rosji. Na odbywającym się w ubiegłym tygodniu Forum Euroazjatyckim w Weronie wypowiedział się na ten temat prezes Raosnieftu i przy okazji organizator konferencji Sieczin. Stwierdził, że czarnowidztwo Sauda i rosyjskiego ministra nie potwierdzi się w przyszłości, bo Rosja ma, w jego opinii wystarczające zasoby i zarówno w roku 2030, jak i później, będzie jednym z trzech głównych graczy na światowym rynku producentów ropy naftowej. Mamy, zatem dwie dość rozbieżne opinie. Poczekamy, zobaczymy.

Tym nie mniej temat sankcji, dla Rosji ważny, powrócił na wspólnej konferencji prasowej włoskiego premiera i rosyjskiego prezydenta. Conte, który długo i kwieciście wypowiadał się na temat konieczności współpracy gospodarczej z Rosją został wprost zapytany przez jednego z obecnych na Sali dziennikarzy (z Włoch), czy jego rząd zdecyduje się nałożyć weto na europejska decyzję automatycznie przedłużającą antyrosyjskie regulacje. I na takie dictum włoski premier zareagował w ciekawy, a przy tym charakterystyczny sposób. Otóż jak relacjonują rosyjskie media spuścił oczy i zaczął długo mówić o tym, że ambicją jego rządu jest przekonanie europejskich partnerów, że automatyczne przedłużanie tego rodzaju regulacji nie ma sensu. Czyli komunikat jest prosty, – jeśli Europa dyskutowała będzie o sankcjach, to Rzym nie zdecyduje się na weto. Może, dlatego na organizowaną przez Włochów konferencję w Palermo poświęconą problemowi stabilizacji sytuacji w Libii pojedzie nie Putin a najprawdopodobniej premier Miedwiediew. Warto jeszcze zwrócić uwagę na dwie sprawy. Oczywiście pomijając znacznie bardziej prorosyjskie wypowiedzi, jakich w trakcie swej ostatniej, sprzed dwóch tygodni podróży do Rosji, udzielił Matteo Salvini lider włoskiej Ligi Północkiej i minister spraw wewnętrznych w rządzie Conte. Miał on powiedzieć, że „sankcje są społecznym, kulturowym i gospodarczym absurdem”. Ale Salvini, który od momentu objęcia funkcji już dwa razy przyjechał do Moskwy znany jest ze swej prorosyjskości. Trzeba też pamiętać, że był jednym z pierwszych eurodeputowanych, którzy odwiedzili anektowany Krym. Wracając jednak do konferencji prasowej premiera Conte trzeba zwrócić uwagę na to, że zaprzeczył on iżby zasadniczym celem jego wizyty było namawianie rosyjskich władz, aby te kupowały włoskie rządowe obligacje. O takich zamierzeniach swego rządu pisały włoskie gazety w przeddzień przyjazdu premiera do Moskwy. Plan jest dość prosty – Rzym jest w konflikcie z Komisją Europejską, (czyli z Berlinem) w związku ze złożonym projektem budżetu, przewidującym większy niźli to uzgadniały poprzednie włoskie ekipy, deficyt. I ten deficyt trzeba sfinansować sprzedając obligacje. Tylko, że jest z tym pewien kłopot, bo kraj ma gigantyczny dług publiczny i śmieciowy rating. A nad Tybrem nikt jakoś nie wierzy w działanie niewidzialnej ręki rynku, czyli w to, że inwestorzy z Niemiec, Francji i innych krajów kupować będą włoskie obligacje wbrew stanowisku ich rządów. A ponieważ Rosja niedawno wycofała ogromne pieniądze ulokowane w amerykańskich papierach dłużnych (85 mld dolarów), to Włosi wpadli na pomysł, że część tych środków Moskwa mogłaby przeznaczyć na zakup ich obligacji. Ale jak wiadomo nigdzie, a z pewnością w polityce nie ma darmowych obiadów. Putin wypowiadając się na ten temat w trakcie konferencji prasowej powiedział, że Rosja pieniądze ma i to niemałe. Jak zauważył każdego miesiąca rosyjskie rezerwy walutowe, w związku z dobrą koniunkturą na rynku ropy naftowej i gazu ziemnego przyrastają o 7 – 8 mld dolarów nie liczące tego, że już rosyjskie rezerwy przekroczyły 460 mld. Ale jednocześnie rosyjski prezydent nawiązał do konsekwencji, jakie jego zdaniem dla Europy przyniesie niedawno zapowiedziana decyzja Waszyngtonu o wycofaniu się z układu o redukcji rakiet średniego zasięgu. Otóż jego zdaniem w takiej sytuacji Rosja będzie zmuszona, bo zawsze to robi, do dania Amerykanom „adekwatnej odpowiedzi”, czyli rozlokowania rakiet, które wycelowane będą w europejskie miasta. Przez wrodzoną skromność zapomniał najprawdopodobniej dodać, że Moskwa nie tylko rakiety ma, ale już je częściowo zamontowała, a Amerykanie muszą je dopiero wyprodukować, bo pacyfista Obama postanowił nuklearne rozbrojenie zacząć od siebie, tj. zdecydował o złomowaniu amerykańskiego arsenału, licząc, że Rosjanie a być może i Chińczycy w ten sposób zachęceni pójdą w jego ślady. Ale nie poszli. W planie politycznym komunikat, jaki sformułował Putin jest dość oczywisty – na rosyjskie wsparcie mogą liczyć kraje borykające się z problemem emigracyjnym, a także przeżywające problemy gospodarcze (Włochy, a wcześniej Cypr) o ile zdecydują się na uprawianie w większym stopniu niezależnej, wobec Waszyngtonu polityki.

Przy czym nie miejmy złudzeń. Rosjanie są realistami i nie liczą na jakieś natychmiastowe rezultaty, ani tym bardziej na to, że Europa zdecyduje się budować antyamerykańską siłę, w tym i militarną. W to zupełnie nie wierzą. O tym, że to w gruncie rzeczy mrzonki utwierdzają ich doniesienia z Europy, takie jak ostatnia zapowiedź rządu niemieckiego, że po zabójstwie saudyjskiego dziennikarza dostawy uzbrojenia dla Rijadu stają pod znakiem zapytania. Taką postawę Rosjanie uważają za naiwność, by nie nazwać sprawy mocniej. W tym konkretnym przypadku zareagowali nawet Francuzi, prowadzący wespół z Niemcami wspólny projekt polegający na budowie samolotów bojowych. Bo po cóż, pytają w Paryżu, mamy wydawać miliardy euro na prace i przygotowanie do produkcji, jeśli Niemcy, z pobudek w gruncie rzeczy nieznanych, deklarują, że nie będą sprzedawać na jednym z najważniejszych światowych rynków (saudyjskie plany zakupu broni są warte ok. 450 mld dolarów w okresie najbliższych 10 lat). Zwróćmy uwagę na to jak na skandal z zabójstwem saudyjskiego dziennikarza zareagowali Rosjanie. Nie tylko nie zrezygnowali, tak jak większość państw Zachodu, z uczestnictwa ich delegacji w kongresie gospodarczym w Arabii Saudyjskiej, nazywanym pustynnym Davos, ale wręcz zapowiedzieli własne inwestycje w królestwie Saudów. Na tym polega pragmatyzm rosyjskiej polityki zagranicznej. Wracając jednak do kwestii rozgrywki, jaką Rosja prowadzi z Europą. Nie idzie w niej wcale o to, aby przekonać stolice europejskie do „postawienia się Waszyngtonowi”. To też jest ważne i Rosjanie nad tym pracują, z dobrymi, póki, co rezultatami. Warto choćby zwrócić uwagę na trwające właśnie w Turcji rozmowy w kwestii uregulowania spraw syryjskich, toczone bez udziału Irańczyków i Amerykanów, za to z Francuzami i Niemcami. Albo zbudowanie przez państwa Europejskie (czytaj – Niemcy i Francję) mechanizmu rozliczeń handlowych z Iranem, pozwalającego ominąć amerykańskie restrykcje. Z pewnością na rękę Rosjanom jest też podjęta przez francuskiego prezydenta próba osłabienia jedności Grupy Wyszehradzkiej. To są wszystko rzeczy ważne, ale nie kluczowe dla rosyjskich interesów. Rosjanie nadal uważają, że możliwy jest „big deal” z Waszyngtonem. Warunkiem jego zawarcia jest takie zmęczenie Amerykanów rezonerstwem europejskich stolic, że w Białym Domu zapadnie decyzja, trochę podobna do tej, jaką de facto podjęto za administracji Obamy i Busha młodszego, aby skoncentrować się na sprawach dla Ameryki naprawdę ważnych, tj. na rozgrywce z Chinami, a Europę, jeśli tak bardzo chce być niezależna, pozostawić własnemu losowi. W rosyjskich niezależnych kanałach informacyjnych na platformie Telegram pełno jest pogłosek, że tego rodzaju rozmowy już właściwie trwają. Temu miała służyć ostatnia moskiewska podróż Johna Boltona, a wcześniej poufne rozmowy, jakie prowadził niedawno wicepremier Kozak (nadzorujący sektor naftowy, ale również opiekujący się Naddniestrzem) z amerykańskim ambasadorem w Moskwie Huntsmanem. Kozak, przez niektórych wymieniany, chyba jednak na wyrost, w grupie możliwych następców Putina ma być, wraz z generałem Patruszewem stojącym na czele rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa jednym z głównych orędowników „big dealu z Amerykanami”. Krążące w Moskwie pogłoski opisują nawet kształt tego porozumienia. Otóż ponoć strony miały się już dogadać, co do tego, że następnym prezydentem Ukrainy zostanie znacznie bardziej strawna dla Moskwy Julia Tymoszenko, Donieck zostanie zakonserwowany w obecnym kształcie, ale pod warunkiem, że nowa tamtejsza władza wyczyści kraj z elementów kryminalnych, (co już trwa). Sytuacja na Ukrainie się ustabilizuje, a Amerykanie, dostaną na talerzu Naddniestrze, które włączone zostanie do Mołdowy. Tyle moskiewskie plotki. Wypada tylko czekać i obserwować, co się będzie działo.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl