Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego (PTPA) Krzysztof Śmiszek podkreślił, że nie byłoby tej ustawy, gdyby nie nasza przynależność do UE - to wspólnotowe przepisy wymusiły jej uchwalenie. Przyznał, że prawo europejskie nie chroni przed dyskryminacją wszystkich w równym stopniu. Rasa i pochodzenie etniczne chronione są w najwyższym stopniu i na wszystkich niemal poziomach, niżej stoi płeć, która np. nie jest chroniona przed dyskryminacją w edukacji. Najniższą ochronę ma niepełnosprawność, orientacja seksualna i przynależność religijna. Śmiszek zaznaczył, że Polska wprowadziła właśnie taką minimalną ochronę wyznaczoną przez unijne dyrektywy, zamiast pójść o krok dalej. Według przewodniczącego niektóre kraje powołują osobne urzędy dla ochrony przed dyskryminacją poszczególnych grup (np. Szwecja, Finlandia). W takich krajach jak Bułgaria, Rumunia, Węgry, organy te mają mocne umocowanie i kompetencje, mogą np. nakładać kary - w Bułgarii komisja nie wahała się ukarać finansowo np. ministrów, którym zdarzały antyromskie wypowiedzi. "Te kraje uznały, że dyrektywy unijne wyznaczają niezbędne minimum i w swoim ustawodawstwie poszły znacznie dalej" - podkreślił.


Mirosław Wróblewski z Biura RPO ocenił zaś, że "trudno nie odnieść wrażenia, że ustawa została uchwalona tylko po to, żeby odczepiła się od nas Komisja Europejska". Jego zdaniem, rzecznik jako organ ds. równego traktowania ma mankamenty. "Po pierwsze pieniądze. RPO nie otrzymał na realizację tego zadania żadnych dodatkowych pieniędzy. Po drugie powierzono to zdanie urzędowi, który konstytucyjnie nakierowany jest na ochronę praw obywateli przed naruszeniami ze strony władz publicznych, a gdy dochodzi do naruszenia zasady równego traktowania ze strony prywatnych podmiotów, nie można udzielić pomocy bezpośredniej, najwyżej porady" - mówił. Prof. Magdalena Środa z Uniwersytetu Warszawskiego, była pełnomocniczka rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn uznała, że ostatnie rządy tak naprawdę nie chciały mieć tej ustawy. "Wszystko, co było ponad unijne dyrektywy, napotykało na opór i brak woli politycznej" - mówiła, wspominając losy ustawy, nad którą prace trwały kilka lat. Jej zdaniem, jeśli chodzi o ochronę przed dyskryminacją, woli politycznej w Polsce nie ma, a urzędy RPO i pełnomocnika rządu ds. równego traktowania są tak obsadzane, by istniały, ale nic konkretnego nie robiły.


Nie jest tajemnicą, że lewica od zawsze chce nas na siłę „uszczęśliwić” przekuwając nasze dusze. Tolerancjoniści robią to na każdym kroku i wykorzystują wszystkie metody by narzucić nam swoje przesądy. Nawet w takich miastach jak Olsztyn próbowano wprowadzić na siłę pełną „równość”. W zeszłym roku prezydent Olsztyna powołał 15-osobową „Radę do spraw Równego Traktowania Kobiet i Mężczyzn przy Prezydencie Miasta Olsztyn”, składającą się z KPH, zielonych i socjalistów, oraz „Pełnomocnika Prezydenta do spraw Równego Traktowania Kobiet i Mężczyzn”. Rada od początku tropiła seksizm w stolicy Warmii i Mazur. Jej największym sukcesem miało być przyjęcie przez radnych „Europejskiej Karty Równości Kobiet i Mężczyzn w Życiu Lokalnym”. Karta wzywała do walki ze „stereotypami obecnymi w rodzinie, edukacji, kulturze, mediach, miejscu pracy, społeczeństwie. Jest wiele dziedzin, w których możliwe są działania, poprzez przyjęcie nowego podejścia i wprowadzenie strukturalnych zmian. Sygnatariusz podejmuje się  zaangażować wszystkie instytucje i organizacje na swoim terenie, aby w praktyce promować prawdziwą równość”- mówiła karta. Dopiero dzięki interwencji redakcji prawicowego pisma Debata udało się przekonać na sesji rady by radni, którzy jak się okazało nawet nie czytało karty, którą zamierzali przyjąć, odrzucili ten absurdalny dokument. Czy jednak w mieście, gdzie nie ma mocnego głosu konserwatystów taka walka byłaby możliwa? Przygotujmy się na więcej takich inicjatyw.


Ł.A/gosc.pl