Żeby w pełni zrozumieć znaczenie działalności publicznej śp. prezydenta Kaczyńskiego, należy... wyjechać z kraju. Dopiero rozmawiając z różnymi politykami, i nie tylko politykami, od krajów bałtyckich po Turcję, od państw Grupy Wyszehradzkiej po Kaukaz Południowy, od Ameryki po Europę Zachodnią ‒ słyszy się prawie to samo: jak ważna to była prezydentura w wymiarze międzynarodowym.

Dlaczego ważna? Bo była nowa jakością. Wcześniej Wałęsa miotał się miedzy wyprowadzaniem pozostałości wojsk radzieckich z Polski a kuriozalną koncepcją NATO-Bis, a Kwaśniewski realizował wizję kraju, który tak, jak kiedyś prawie w każdej sprawie zgadzał się ze Wschodem, tak teraz z Zachodem (gdy Zachód jest podzielony, jak w przypadku ataku na Irak, zgadza się z jego najsilniejszą częścią ‒ czyli USA). Skoro już przy poprzedniku prezydenta Kaczyńskiego jesteśmy, to nawet powszechnie chwalone wsparcie Aleksandra Kwaśniewskiego dla Ukrainy Juszczenki było przecież częścią postępowania szeroko rozumianego Zachodu czy układu euroatlantyckiego, a nie własną, oryginalną grą międzynarodową.

Gdy po 15 latach funkcjonowania prezydentów państwa nieprowadzącego samodzielnej polityki, a jedynie starającego się utrzymać na fali kreowanej przez Zachód, wygrał wybory ówczesny prezydent Warszawy, szybo zauważono nową jakość. I przez to, co mówił, ale też przez to gdzie jeździł i z kim się spotykał. „Geografia polityczna” podróży każdego polityka jest bardzo znacząca. Wszyscy zauważyli, że nowy premier Donald Tusk do pierwszego kraju na wschód od Polski z oficjalną wizytą przybył nie do Kijowa czy Wilna, tak jak jego poprzednicy, ale do Moskwy... A gdy mówił o Putinie w wywiadzie dla „Faktów” TVN, że to „nasz człowiek w Moskwie” – też było to odbierane jako wyraźny kurs na appeasement, który skądinąd przyniósł mniej więcej takie same skutki, jak appeasement Chamberlaina w stosunku do Niemiec w końcu lat 1930. Jeżeli śp. profesor Lech Kaczyński utrzymywał demonstracyjnie bliskie relacje z Gruzją, uwalniająca się od wpływów Moskwy i dwukrotnie odwiedził, zerkający w stronę Zachodu i mogący pomóc nam w dywersyfikacji źródeł energetycznych – Azerbejdżan, to każdy znający się na polityce zagranicznej wiedział, co to oznacza. Budowanie przez niego środkowo-wschodnioeuropejskiej koalicji państw o podobnej historii (bycie częścią ZSRS lub częścią jego najbliższej strefy wpływów) i podobnych przecież współczesnych zagrożeniach (przede wszystkim Rosja, ale też, w jakiejś mierze, paternalistyczne traktowanie „nowej Unii” przez „starą Unię” czyli „Piętnastkę”) było rzeczą bynajmniej nie nową w wymiarze intelektualnym, ale absolutne nową w wymiarze politycznej praktyki.

Niektórzy próbują opisać jego działania układające się w logiczny plan polityki międzynarodowej jako „odgrzewanie” koncepcji z okresu II Rzeczpospolitej nazywanej skrótowo „ABC”, od geopolitycznych w tym kontekście pojęć: Adriatyk – Bałtyk – Morze Czarne. To uproszczenie, a nawet, po części, może nawet nieświadome i bez złej intencji autorów, niedocenienie tego, że w porównaniu do sytuacji w Europie sprzed 70-80 lat, obecna była i jest w jakiejś mierze trudniejsza. Wówczas bowiem, przez co najmniej połowę okresu międzywojennego, mieliśmy do czynienia z relatywnie słabym i defensywnym Berlinem – w przeciwieństwie do Niemiec, które zdominowały Unię Europejską politycznie i ekonomicznie, a era ich największych wpływów przypadła właśnie na okres prezydentura profesora Lecha Kaczyńskiego.

Opisując koncepcję polityki międzynarodowej honorowego prezesa Prawa i Sprawiedliwości jako Głowy Państwa można oczywiście wiązać to z powrotem do polityki jagiellońskiej, choć prawdę mówiąc jest to bardziej szukanie ciągłości w polskich dziejach, niż fotografia rzeczywistości. Polska bowiem nie ma już, niestety, jak pięć wieków temu terytorium miliona kilometrów kwadratowych i licznych zhołdowanych lenn. W oparciu o nasz obecny potencjał, grać jest dużo trudniej. Prezydent Lech Kaczyński to umiał.

Ryszard Czarnecki

Nowe Państwo