Internet. Wszyscy z niego korzystamy. Codziennie. Czy to w pracy, czy dla zabawy. Ale ilu z nas zadało sobie kiedyś pytanie, kto tak naprawdę kontroluje Internet?

Na pierwszy rzut oka pytanie, może wydawać się dziwne. No bo jak to? Przecież wielokrotnie słyszeliśmy, że Internetu kontrolować się nie da, że jest to obecnie ostatni bastion wolności słowa, że w Internecie każdy może być wolny i anonimowy. Niekoniecznie…

Wielu z nas na co dzień zapomina, że Internet tak jak każde inne medium, czy wynalazek technologiczny musi funkcjonować według określonych zasad i reguł, a nad tymi zasadami ktoś musi sprawować pieczę. Choćby kwestia adresów internetowych i nazw domen – przecież nie biorą się z powietrza, więc kto tak naprawdę decyduje, jak wyglądają, czemu wyglądają tak, a nie inaczej i kto je po prostu „wpuszcza” do Internetu?

Jako że Internet z istoty rzeczy był amerykańskim wynalazkiem, a swój początek znalazł w zamierzchłych czasach i epoce badań nad wojskowym ARPANETEM, tak też wiele lat później, gdy sieć WWW normalnie funkcjonowała już na świecie, to właśnie Amerykanie przejęli nad nią kontrolę. W 1998 roku rząd amerykański przekazał tę kontrolę ICANN (Internet Corporation for Assigned Names and Numbers) czyli Internetowej Korporacji ds. Nadanych Nazw i Numerów. Formalnie zarejestrowana w Kalifornii ICANN była niezależną organizacją non-profit, jednak do tej pory pozostawała de facto pod protektoratem i w jurysdykcji rządu USA.  

Zadanie ICANN to przydzielanie nazw domen internetowych, ustalanie ich struktury oraz nadzór nad działaniem serwerów DNS na całym świecie (Domain Main System – system serwerów i protokół komunikacyjny obsługujący rozproszoną bazę adresów sieciowych). W praktyce to właśnie ICANN decyduje więc o tym, jak działa Internet.

Tym samym aż do 1 października tego roku to właśnie rząd USA odgrywał pierwsze skrzypce w sankcjonowaniu działania Internetu. Teraz na dobre się to zmieniło, jako że zawarta 20 lat temu umowa z ICANN wygasła, a organizacja stała się rzeczywiście niezależna. Od teraz zarządzać nią mają „udziałowcy Internetu” – inżynierowie, naukowcy, organizacje rządowe i pozarządowe z całego świata. Do ICANN akces będzie mógł zgłosić każdy. Najważniejsze gremium organizacji – Rada Dyrektorów, wybierana będzie w internetowym głosowaniu, w którym każdy będzie mógł wziąć udział. Tak było zresztą również do tej pory, choć zazwyczaj w głosowaniu brało udział ok. 100 tys. osób, głównie związanych z branżą internetową. Różnica w funkcjonowaniu ICANN będzie polegać więc przede wszystkim na tym, że od teraz to nie Amerykanie będą sprawować pieczę nad porządkiem domen internetowych.

Ale czy to rzeczywiście dobrze? Znaczna część konserwatywnych polityków amerykańskich w tym Ted Cruz do niedawna aspirujący do nominacji Republikanów w wyborach prezydenckich, zauważa, że oddanie kontroli nad tak ważną rzeczywistością technologiczną jak Internet w ręce w dużej mierze przypadkowej grupy może być niebezpieczne i może doprowadzić do przejęcia kontroli w pewnych obszarach przez przedstawicieli rządów innych niż amerykański (jako że organizacje rządowe i pozarządowe z całego świata również mogą brać udział w funkcjonowaniu ICANN).

W praktyce może to oznaczać, że autorytarne reżimy z całego świata mogą mieć łatwiejszą kontrolę nad Internetem w danym kraju (organizacje z konkretnego państwa mogą bowiem ingerować w porządek jego własnych domen), a co za tym idzie mogą łatwiej wprowadzać cenzurę i manipulować Siecią. Nie ulega wątpliwości, że nadużywanie uprawnień mogłoby doprowadzić do poważnego zachwiania wolności słowa, zwłaszcza w krajach, które już mają problem z przestrzeganiem podstawowych reguł demokracji, jak ma to miejsce np. w Rosji.

Te pytania i obawy oczywiście będą czekały na to, co przyniesie przyszłość, a odpowiedź na pytanie o przyszłe funkcjonowanie ICANN pozostaje otwarta. Ale warto mieć się na baczności!

emde/ibtimes.com/Fronda.pl