Portal Fronda.pl: Już wkrótce będziemy świętować 1050. rocznicę Chrztu Polski. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski mówiąc o tej sprawie na antenie Telewizji TRWAM stwierdził, że jest to wspólny jubileusz Kościoła i państwa. Jak ksiądz profesor rozumie tę wspólnotę?

Ks. prof. Marek Łuczak*: Przyjęcie przez Mieszka chrztu było jednocześnie wprowadzeniem rozwijającego się państwa polskiego na salony Europy. Ruś Kijowska przyjęła chrzest dopiero ponad 20 lat po nas, a więc cywilizacyjne dość znacząco ją wyprzedziliśmy. O awansie cywilizacyjnym Polski świadczył też zjazd gnieźnieński. Gdyby posłużyć się współczesnym porównaniem, to było to wydarzenie na miarę przyjazdu do Polski prezydenta USA Baracka Obamy. Ówczesny władca Europy, cesarz Otton, nie tylko odwiedził Polskę, ale i uznał w osobie Chrobrego swojego przyjaciela, a w Polsce państwo równe innym krajom wówczas się liczącym.

Chrzest był wprowadzeniem Polski na salony Europy - trudno więc rozdzielać wydarzenie religijne od wydarzenia politycznego i kulturowego. Tym bardziej, z chwilą chrztu ustanowiona została hierarcha kościelna, a wraz z nią pojawili się w Polsce urzędnicy władający łacin i znający się prawie rzymskim. Mogli pomóc w lepszym ufundowaniu powstającego państwa na gruncie cywilizacji zachodniej. Niewątpliwie więc zarówno w aspekcie politycznym jak i kulturowym początki państwa polskiego są ściśle powiązane z chrztem Mieszka.

Europa, która przyniosła Polsce chrześcijaństwo, chrześcijaństwo dziś porzuca. Jak postrzega ksiądz profesor rolę Polski w ewangelizowaniu zeświecczonego kontynentu, przywracania mu oblicza chrześcijańskiego?

Odwołałbym się tu do prawdy teologicznej o chrzcie jako niezatartym znaku sakramentalnym w indywidualnym życiu każdego człowieka. Można wyprowadzić z tego analogię do historii narodów. Myślę, że także w tym przypadku znamię chrztu jest w pewien sposób niezatarte, co przekłada się na zobowiązania, tak samo, jak jest w życiu indywidualnym. Rządzący powinni odczytać chrzest, dający naszej państwowości początek, także jako zobowiązanie do działalności misyjnej. Weźmy choćby ostatnią debatę w Parlamencie Europejskim. Pani premier Beata Szydło mogła tam przypomnieć o chrześcijańskich korzeniach Europy, wskazując, że nasza cywilizacja wyrasta nie tylko z gruntu humanistycznego, ale także – i to przede wszystkim – chrześcijańskiego. Oczywiście, musimy pamiętać, że jest na mapie świata wiele miejsc, które kiedyś tętniły chrześcijaństwem, ale na skutek różnych perturbacji to się zmieniło. Wystarczy przypomnieć Afrykę Północną. Potrafimy sobie wyobrazić, że chrześcijaństwo zaniknie także gdzieś w Europie Zachodniej. To, naturalnie, nie oznaczałoby wcale porażki chrześcijaństwa jako takiego. Pan Jezus powiedział nam przecież, że będzie z nami aż do skończenia świata. Swoją drogą jednak, gdy popatrzmy na Annuario Pontificio, to zobaczymy, że w perspektywie globalnej chrześcijan każdego roku przybywa. Bilans jest korzystniejszy, niż mogłoby się wydawać na podstawie analizy sytuacji samych Czech czy Niemiec.

Jak w roku 1050. rocznicy Chrztu Polski powinny kształtować się relacje państwa i Kościoła? W grudniu ubiegłego roku opinią lewicowo-liberalną, można chyba powiedzieć, wstrząsnęły wprost słowa Jarosława Kaczyńskiego o ręce podniesionej na Kościół jako podniesionej zarazem na państwo. Spodobało się je skomentować nawet biskupowi Pieronkowi, który uznał, iż Kościół takiej opieki nie potrzebuje. Potrzebuje – czy nie?

Przyjazny sojusz państwa i Kościoła nie powinien przechylać się nadto w żadną stronę, zamazując zdrowy porządek. Kościół jest odpowiedzialny za sprawy transcendentalne, państwo za dobrobyt obywateli. Istnieją płaszczyzny, na których współpraca jest naturalna i potrzebna, trzeba ją też popierać. Mam wrażenie, że wypowiedź prezesa Kaczyńskiego należy odczytać jako odnoszącą się do takich postaci, jak Janusz Palikot. Wiemy, że pan Palikot i jego środowisko chcieli zburzyć przyjazny konsensus sojuszu Kościoła i państwa, wypowiadając konkordat czy wyrzucając ze szkoły katechezę. W ostatnich latach stało się w polskim życiu publicznym nową jakością istnienie ugrupowań, które w sposób jednoznaczny wypisywały na sztandarach walkę z Kościołem. Tymczasem stawia to pod znakiem zapytania samo myślenie w kategoriach demokracji i pluralizmu. Zgadzając się na istnienie w społeczeństwie rozmaitych lobbystów, także lewackich, siłą rzeczy musimy godzić się na prawo Kościoła katolickiego nie tylko do istnienia, ale i funkcjonowania w sferze publicznej. Pan Palikot postulował tymczasem wyrugowanie Kościoła z tej sfery, łaskawie pozwalając mu na działanie w tym paradygmacie niczym w katakumbach. Kościół chce jednak nie tylko istnieć, ale także cieszyć się takimi prawami, jakie mają inni aktorzy życia publicznego. Mam wrażenie, że słowa prezesa Kaczyńskiego były wymierzone właśnie przeciwko takim radykalnym postulatom jak te, które podnosił pan Palikot.

Trzeba jednak pamiętać o równowadze także z drugiej strony. Nie jestem zwolennikiem zbyt daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem. Historia podpowiada, że szkodzi on zazwyczaj zarówno Kościołowi, jak i państwu. Widać, że po niemal 30 latach od 1989 roku wciąż uczymy się współżycia Kościoła i państwa. Ciągle na nowo musimy definiować rolę Kościoła i społeczeństwa w życiu publicznym. Dzisiaj jednak jestem optymistą co do tego, jak się ta sprawa rozwinie.

1050-lecie chrztu każe też pochylić się nad tożsamością współczesnych Polaków. Przed II wojną światową ukuto słynne hasło: Polak – katolik. Podczas sowieckiej okupacji sięgnął po nie sam prymas Wyszyński, stwierdzając, że hasło to jest w całej rozciągłości prawdziwe. Jak jest dzisiaj?

Słowa kardynała są całkowicie zrozumiałe w kontekście czasów, w których padły. Wówczas mieliśmy przecież do czynienia z frontalnym atakiem komunistów na wszelkie przejawy religijności. Choć nie był to okres pluralizmu, to pewna dychotomia była wyraźna: Podczas gdy część społeczeństwa gromadziła się na Jasnej Górze czy innych sanktuariach, druga odwiedzała domy kultury lub, dajmy na to, Salę Kongresową w Warszawie, gdzie odbywał się zjazd partii. Prymas Wyszyński nie mówił, że każdy Polak musi być katolikiem. Sygnalizował jednak partii rządzącej, że w Polsce jest ogromna, przeważająca rzesza ludzi, którzy oprócz tego, że są Polakami – są też katolikami i mają prawo szukać w kraju swojego miejsca właśnie jako katolicy. Nie może więc być tu mowy o wykluczaniu inaczej myślących.

Jakie to hasło ma znaczenie dzisiaj?

Katolicka nauka społeczna godzi się z faktem pluralizmu w dzisiejszym społeczeństwie. Są przecież także prawosławni, protestanci – dialog ekumeniczny świadczy o akceptacji tej rzeczywistości. Więcej: Dialog międzyreligijny jest dowodem, że Kościół godzi się też na współżycie z innymi religiami, mojżeszową, muzułmańską. Dochodzi do tego dialog katolików z niewierzącymi; wystarczy przypomnieć tak szalenie niedawno popularne areopagi, a wcześniej uniwersytecki dialog wyznawców marksizmu z tomistami. Kościół przyjmuje do wiadomości prawdę o pluralistycznym charakterze społeczeństwa. W ramach tego pluralizmu możemy się różnić, ale są pewne granice. Nie możemy zaakceptować deptania godności człowieka i stawiania pod znakiem zapytania jego prawa do życia. Chcemy szukać wspólnej drogi, dialogu, ale nie zgodzimy się na przekraczanie granic, które wyznacza nawet nie nasza religia, ale prawo naturalne. Nikomu nie wolno przecież zwracać się przeciwko życiu ludzkiemu, bez względu na jego wyznanie i podzielane wartości.

Podsumowując: Przed rokiem 89. hasło Polak katolik oznaczało sygnał skierowany do komunistów, przypomnienie, że większość społeczeństwa to zarówno Polacy, jak i wierzący. Nie można interpretować go dziś jako apelu o jakieś przywileje. Prawdę o społeczeństwie pokazują statystyki: Są w Polsce ludzie ochrzczeni i praktykujący, ale są także ochrzczeni i niewierzący. Prawda wyzwala – nie można jej w żaden sposób pominąć. 

*Ks. dr hab. Marek Łuczak, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, od lat publikujący w tygodniku „Niedziela”