Luiza Dołęgowska, Fronda.pl: Naukowcy, badacze i osoby duchowne alarmują, że trwa kryzys ojcostwa, a współczesna cywilizacja jest „cywilizacją bez ojców”. Zmieniający się model rodziny zmierza do utrwalenia tzw. rodziny partnerskiej, a nie patriarchalnej. Czym może skutkować taka zmiana modelu rodziny?

Ks. prof. Paweł Bortkiewicz: Istotnie, mamy do czynienia z ogromnym kryzysem ojcostwa i rodziny w świecie współczesnym. Pamiętam, jak św. Jan Paweł II, przygotowując świat do Wielkiego Jubileuszu 2000, zapowiedział program duszpasterski, którego pierwszym etapem była roczna medytacja tematu Boga Ojca. Wywołało to ogromną wrzawę, także wśród teologów, przecież w dobie współczesnych nurtów feministycznych, przenikających do teologii, mówienie o ojcostwie Boga wydawało się co najmniej nietaktowne. Przy okazji wyszło na jaw, że w literaturze ostatnich lat temat Ojca i ojcostwa jest tematem zapomnianym. Uderzam w górne „c” mówiąc o nastrojach w teologii, ale tym bardziej zauważmy, że ten trend jest o wiele bardziej rozległy w kulturze szerokiej. Jest to kultura coraz bardziej podległa opioidalnym hasłom feminizmu i genderyzmu.

Mężczyzna, a w szczególności mąż i ojciec jest w tej para-kulturze traktowany jako wróg numer jeden, jako synonim opresji, wyzysku i ucisku, jak tego chciał Engels. Przecież cała tzw. konwencja przemocowa opiera się na tym lewackim dogmacie wiary – mężczyzna jako mąż i ojciec jest źródłem przemocy. Dlatego walka z przemocą zakłada przede wszystkim, by nie rzec wyłącznie, likwidację tradycyjnego modelu małżeństwa i rodziny.

Jakie to może mieć konsekwencje? Rodzina to wspólnota służąca rozwojowi życia dziecka. A ten rozwój jest uwarunkowany komplementarnym współdziałaniem ojca i matki. Nikt nie zastąpi tego duetu, ani dwóch „tatusiów”, ani dwie „mamusie”, ani jakiś układ kohabitacyjny, tak zwany polimorficzny. To nie jest kwestia egzotyki formy, to jest kwestia  bogactwa osoby i osobowości, niemożliwych do podrobienia czy zastąpienia substytutami.

Dlaczego mężczyźni, ale coraz częściej również kobiety nie chcą się trwale angażować - zakładać rodzin, skąd biorą się ich obawy dotyczące życia z jednym, wybranym człowiekiem i wiązania z nim swojej przyszłości?

To jest bardzo istotne, ale zarazem bardzo trudne pytanie. Może dlatego, że żyjemy w czasach swoistego kultu wolności, utożsamianej błędnie z anarchią. Kard. Ratzinger pisał kiedyś: „Czego oczekuje dzisiejszy przeciętny człowiek, kiedy upomina się o wolność i wyzwolenie? Mniej więcej tego, co Marks ukazał jako wizję pełnej wolności: «...rano polować, po południu łowić ryby... po jedzeniu krytykować, ile mi się tylko spodoba...». Przez słowo «wolność» rozumie się dziś ogólnie możność czynienia wszystkiego, co się chce, i czynienia tylko tego, do czego się samemu ma chęć. Tak rozumiana wolność jest równoznaczna z samowolą”.

W takiej kulturze wszelkie instytucje, autentyczne autorytety, związki oparte o wierność, wartości, lojalność są postrzegane jako wrogie tej głupio rozumianej wolności, a dokładniej mówiąc tej źle rozumianej wolności. Proszę zauważyć, że w takiej perspektywie kto jest najbardziej dzisiaj atakowany? Kościół i małżeństwo. Próbuje się „rozluźnić” Kościół w Jego własnych regułach życia i moralności. Spór wokół Kościoła dzisiaj nie dotyczy spraw dogmatycznych, to jest spór o moralność, a zatem spór o wolność. Podobnie, usiłuje się „zmiękczyć” a raczej zdewastować samo pojęcie małżeństwa (urzekający jest ten bełkot o związkach kobiety i mężczyzny oraz o „małżeństwach” osób homoseksualnych). W takim klimacie wolność, a raczej anarchia, która ze swej istoty, jest oderwana od jakiegokolwiek fundamentu i celu, jeśli staje się naczelną wartością życia ludzkiego, wyklucza związek, wspólnotę, trwałe bycie ze sobą.

Większość mediów rozpisuje się na temat urody, przyjemności zmysłowych związanych z seksem, nie skupiając się na człowieku jako całości, co spycha na dalszy plan potrzeby duchowe istoty ludzkiej. Dlaczego tak się dzieje?

Znowu, spojrzałbym na to w kontekście dość szerokim, kontekście kultury współczesnej. Mówimy niekiedy o niej, że jest to kultura postmodernistyczna, ponowoczesna. W perspektywie tej kultury – wszystko może koegzystować obok siebie, jak w „Przystanku Alaska” albo „Miasteczku Twin Peaks” – nauka i zabobony, doświadczenia i wróżby, wiara i zniewolenie sekciarskie, prawda i fałsz, dobro i zło. Wszystko ma ten sam status, wszystko ma tę samą wartość. Co to konsekwentnie oznacza? To, że tak naprawdę nie ma żadnych pewników. Wszystko jest płynne.

Zatem we współczesnej kulturze odrzuca się normy moralne, prawdę, wartości, odrzuca się oczywiście Boga, odrzuca się naturę ludzką, wynikające z niej prawa (na przykład prawo do życia). Ale człowiek potrzebuje pewnych punktów odniesienia. I warto zauważyć, że we współczesnej kulturze te punkty się tworzy. W jakim kształcie? Badacze postmoderny wskazują na trzy najbardziej ewidentne: joga, fitness, jogging. To może brzmi jak żart, albo ironia, ale ironią nie jest. Zauważmy, że wartością staje się dzisiaj kult ciała, kult sprawności fizycznej, kult urody. Także miłość zostaje wyraźnie zredukowana do samej warstwy seksu i erosu. Oczywiście, to są warstwy podstawowe, składające się na ludzką miłość. Ale jej nie wyczerpują. Miłość to seks, eros, ale także agape i caritas, to inaczej mówiąc wymiar duchowy miłości – jej przeżywanie jako przyjaźni i także przeżywanie jako rzeczywistości, która stanowi odwzorowanie miłości w Bogu. Taka miłość – przyjaźni i zakorzeniona w Bogu jest bezwzględnie trwała. Ona „wszystko znosi, wszystko przetrzyma”. Miłość, która zostaje zredukowana do seksu i erosu – wyczerpuje się i wypala. Zużywa.

Proszę pozwolić, że w tym miejscu zacytuję genialny fragment z „Przed sklepem jubilera” Karola Wojtyły. To słowa Adama, swoistego komentatora i interpretatora dziejów ludzkiej miłości: „To właśnie zmusza mnie do myślenia o ludzkiej miłości. Nie ma sprawy, która bardziej niż ona leżałaby na powierzchni ludzkiego życia, i nie ma też sprawy, która bardziej od niej byłaby nieznana i tajemnicza. Rozbieżność między tym, co leży na powierzchni, a tym, co jest tajemnicą miłości, stanowi właśnie źródło dramatu. Jest to jeden z największych dramatów ludzkiej egzystencji. Powierzchnia miłości ma swój prąd, prąd szybki, migotliwy, łatwo zmienny. Kalejdoskop fal i sytuacji tak pełnych uroku. Prąd ten jest czasami zawrotny tak, że porywa ludzi, porywa kobiety i mężczyzn. Porwani myślą, że wchłonęli całą tajemnicę miłości, a tymczasem nawet jej jeszcze nie dotknęli. Są przez chwilę szczęśliwi, bo mniemają, że dotarli do granic egzystencji i wydarli wszystkie jej tajniki, tak że nie pozostało już nic. Tak właśnie: po drugiej stronie tego uniesienia nie pozostaje nic; poza nim jest tylko nic. A nie może, nie może pozostać nic! Słuchajcie, nie może. Człowiek jest jakimś continuum, jakąś całością i ciągłością – więc nie może pozostać nic!”.

Niestety – dodam od siebie – dla wielu współczesnych liczy się ten moment uniesienia, po którego drugiej stronie pozostaje nic. I to jest ogromny dramat współczesnego człowieka i współczesnych kobiet i mężczyzn. Drogą do jego przezwyciężenia z pewnością nie jest opium feminizmu czy marihuana gender. Drogą do przezwyciężenia jest spotkanie Miłości, którą jest Chrystus.

Dziękuję za rozmowę.