Sprawa spektaklu „Klątwa” z Teatru Powszechnego w Warszawie to z jednej strony temat do tego, by zajęła się nim prokuratura, z drugiej zaś dokonały pretekst do tego, by otworzyć dyskusję na temat finansowania teatrów. Do tego, by dokonać głębokiej reformy, której jak dotąd nie ośmielił się podjąć żaden rząd.

Teatr jest dla widza. To widz kupując bilet daje aktorowi i całemu zespołowi teatru na chleb. Tak być powinno i w zasadzie jest, ale w teatrach prywatnych. Ludzie garną się do nich, bo mają one w swoich repertuarach sztuki, które chcą oglądać. Teatry publiczne w ostatnich latach podupadły. Ale sposób ich finansowania nie zmienił się. Każdego roku dostają na swoją działalność olbrzymie dotacje, z których nikt ich nie rozlicza. Mogą sobie za te pieniądze eksperymentować, robić spektakle typu „Klątwa”. Nic dziwnego, że jeden ze stołecznych teatrów zmniejszył liczbę miejsc na widowni, bo nie był w stanie jej wypełnić. Nikomu z decydentów nie daje to do myślenia.

We Francji, ale też wielu innych krajach, teatry również finansowane są z pieniędzy podatników. Ale poprzez rady nadzorcze (w których są również widzowie) ich dyrektorzy są rozliczani z wydatkowania. Co roku muszą składać sprawozdania o frekwencji, itp. Zewnętrzny audyt decyduje czy pozostawić im na kolejny rok finansowanie na dotychczasowym poziomie, czy może go zmniejszyć lub zwiększyć. W naszym kraju coś takiego nie istnieje. Można sobie za pieniądze podatnika zrobić wszystko. Jak choćby spektakl podobny do tego z Teatru Powszechnego. No i co? Nic. Nikomu włos z głowy nie spadnie.

Minister kultury dostał teraz doskonały pretekst do tego, by dokładnie przyjrzeć się sposobowi finansowania teatrów. I powinien wykorzystać okazję, by zrobić w nich prawdziwą rewolucję. Nawet w tych teatrach, które teoretycznie nie podlegają jego jurysdykcji lecz zarządzają nimi samorządy.

Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą "Rzeczypospolitej"