Ukształtowana po zwycięstwie Zachodu w zimnej wojnie międzynarodowa konstelacja nieuchronnie odchodzi do lamusa historii. Trzy filary, które ją konstytuowały, uległy erozji. Są nimi: amerykańsko-niemieckie partnerstwo w przywództwie, niemiecko-francuski dyrektoriat w UE i dogmat neoliberalny - pisze Krzysztof Rak na łamach ,,Warsaw Institute'.

 
 

Koniec osi Waszyngton-Berlin

Dla porządku europejskiego powstałego na początku lat 90. XX wieku najważniejsze znaczenie miała ścisła współpraca USA z Niemcami. Politycy amerykańscy, świadomi wyczerpywania się własnych zasobów hegemonicznych, postawili na Niemców jako na młodszego „partnera w przywództwie”, który weźmie główną odpowiedzialność za sprawy kontynentu.

Rozpadu „partnerstwa w przywództwie”, który dzieje się na naszych oczach, nie można wytłumaczyć tylko idiosynkrazją Donalda Trumpa do Angeli Merkel. Ma on bowiem poważne i realne przyczyny. Niemcy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie były w stanie pełnić roli kontynentalnego quasi-hegemona z nadania Ameryki. Były na to za słabe. Przed 25 laty i Amerykanie, i Niemcy, przecenili potencjał mocarstwowy RFN. Dziś zrozumienie tego faktu po obu stronach Atlantyku doprowadziło do zakończenia realizacja projektu „partnerstwa w przywództwie”.

Ta porażka była również jedną z głównych przyczyn, że Amerykanie są coraz mniej zainteresowani Europą, a Europejczycy obecnością USA na Starym Kontynencie. Dla Stanów Zjednoczonych od pogrążającej się w kolejnych kryzysach Europy ważniejszy jest konkurent po drugiej stronie Pacyfiku – Chiny. I to na relacjach transpacyficznych Waszyngton skupia obecnie swoją główną uwagę i zasoby, co powoduje, że w coraz mniejszym stopniu brał będzie odpowiedzialność za stabilizację w Europie. A to może doprowadzić do tego, że Zachód rozumiany jako wspólnota transatlantycka może przestać istnieć do końca przyszłej dekady.

Nie znaczy to jednak, że Amerykanie zupełnie stracą zainteresowanie Europą. Jest mało prawdopodobne, że wycofają się z polityki europejskiej, tak jak po zakończeniu I wojny światowej. Będą bowiem pilnować, aby nie powstał eurazjatycki blok kontynentalny, ufundowany na trójkącie Berlin-Moskwa-Pekin. A zatem będą kontynuować ograniczoną polityczno-wojskową obecność na kontynencie, chociażby tylko po to, aby nie dopuścić do powstania takiego ogólnoeurazjatyckiego aliansu. NATO będzie więc nadal kluczowym instrumentem polityki Waszyngtonu w Europie.

Wierzyciele vs. dłużnicy

Strategicznej współpracy transatlantyckiej nie zastąpi, jak niedawno jeszcze oczekiwano, usamodzielnienie się państw zachodnioeuropejskich, które miały stworzyć mocarstwo (imperium) europejskie, odgrywające kluczową – czyli równorzędną z USA – rolę w polityce globalnej. Dzieje się tak przede wszystkim z powodu kryzysu w strefie euro, który destrukcyjnie wpływa na polityczną efektywność całego projektu integracyjnego. Ustanawia bowiem trwały podział na zadłużone kraje południa i wierzycieli z północy. Podziału tego końca nie widać, gdyż dziś na agendzie politycznej nie ma nawet realnego programu naprawczego.

Ekonomiści przekonują, że problemem strefy euro jest stała nadwyżka handlowa wysokorozwiniętych gospodarek północy w relacjach z słabszymi ekonomicznie krajami południa, czego symbolem jest ogromne saldo dodatnie w handlu zagranicznym Niemiec. Jest wiedzą podręcznikową, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Rozwiązać ją można na dwa sposoby. Albo poprzez znaczące zwiększenie transferów finansowych z krajów północy na południe, jak chcą zwolennicy ingerencji państwa w gospodarkę (Joseph Stiglitz), albo poprzez likwidację strefy euro poprzez jej podział np. na dwie strefy walutowe – jedną, grupującą kraje południa i drugą – kraje północy, jak chcą zwolennicy wolnego rynku (Hans-Werner Sinn). Politycy europejscy zdają się nie dostrzegać realiów ekonomicznych i najwyraźniej grają na czas, nie przyjmując do wiadomości konieczności zastosowania jednej z powyższych recept. A to znaczy, że podział na biedne południe i bogatą północ będzie się pogłębiał i stanowić będzie stały czynnik w polityce europejskiej.

Zgoda kanclerz Angeli Merkel na wspólny budżet strefy euro, wyrażona w czerwcu 2018 r. w Mersebergu podczas spotkania z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem wbrew oczekiwaniom nie będzie służyła uzdrowieniu eurostrefy. A to przede wszystkim dlatego, że eurobudżet miałby symboliczny wymiar najwyżej kilku dziesiątych procenta PKB krajów członkowskich. Tymczasem transfery z północy na południe, ażeby miały jakikolwiek sens, musiałyby wynosić kilkanaście procent (tak jak transfery z północy na południe we Włoszech). To jest kwestia skali. Problemów strefy euro nie załatwi kilkadziesiąt miliardów euro. Pytanie jest, czy załatwi je kilkaset miliardów. Nie można zapomnieć, że pozostaje jeszcze problem oddłużenia Grecji i innych krajów południa, a to kolejne setki miliardów euro. Takich pieniędzy w żadnym wspólnym europejskim budżecie nie będzie, a zatem kryzys strefy euro będzie trwał w najlepsze.

Podział wschód-zachód

Co więcej, wszystko wskazuje na to, że realizacja niemiecko-francuskiego planu stworzenia wspólnego budżetu w strefie euro pogłębi inny historyczny podział, podział na osi wschód-zachód pomiędzy przyjętymi do UE na początku XXI wieku krajami postkomunistycznymi a starymi członkami UE. Eurokraci, świadomi skąpstwa bogatych państw północy, postanowili zaoszczędzić na funduszach przeznaczonych dla państw środkowoeuropejskich, dzięki którym miały one zmniejszyć swój dystans do krajów wysokorozwiniętych i przekazać je zadłużonym państwom południa. Taki wniosek można wyciągnąć z przedstawionego w czerwcu projektu nowego budżetu UE przygotowanego przez Komisję Europejską. Nie można wykluczyć, że ostatnie plany Merkel i Macrona pociągną za sobą dalsze cięcia w środkach przeznaczonych dla biednych państw środkowoeuropejskich wskutek czego unijne środki przeznaczone na konwergencje zostaną jeszcze bardziej ograniczone niż zakłada to dziś Bruksela. Powstanie sytuacja zupełnie niezrozumiała zwykłego Polaka, Czecha i Węgra, który będzie czuł się głęboko pokrzywdzony, że z należących się mu pieniędzy Unia dokłada do relatywnie znacznie od niego bogatszego Greka, Włocha, czy Hiszpana.

Brukselskie elity nie potrafią zrozumieć mentalności biedniejszych członków Unii. Dla tych ostatnich bowiem członkostwo w UE oznaczało przede wszystkim spełnienie wielkiego marzenia: doścignięcia bogatych krajów Zachodu. Integracja bez konwergencji straci dla nich sens.

Zdemoralizowanie elit

Elity rządzące w najważniejszych stolicach europejskich nie zważają na powstające podziały. I trudno się temu dziwić, albowiem to one doprowadziły do ich powstania. Niestety, nie czują się za nie odpowiedzialne. Najważniejsze jest dla nich trwanie przy władzy, a nie przeciwdziałanie podziałom. Co gorsza uważają, że nie można pogodzić jednego z drugim, ponieważ, w ich mniemaniu, realizacja skomplikowanych i niepopularnych programów naprawczych spowoduje, że utracą władzę.

Władza dla europejskiego establishmentu stała się złotym cielcem. Na jej ołtarzu poświęcono nie tylko aksjologię, ale i jakąkolwiek ideologię. Tradycyjny podział na lewicę i prawicę zaczął stopniowo zanikać wskutek rzekomego dziejowego zwycięstwa neoliberalizmu po upadku komunizmu. Powstały w ten sposób liberalny konsensus zbliżył do siebie, a następnie wyrównał tradycyjnie biegunowo odległe obozy polityczne. Polityka jako konkurowanie różnorodnych wizji realizacji dobra wspólnego przestała istnieć. Powstał jeden program i jedna grupa trzymająca władzę. Ten, kto sprzeciwia się status quo, natychmiast oskarżany jest o populizm, rasizm, antysemityzm itd. W ten sposób mit „końca historii” służył zalegitymizowaniu władzy elity politycznej Zachodu, która zwyciężyła w zimnej wojnie. Wydawało się im, że to Historia i Ideologia dały im wieczne prawo do rządzenia narodami europejskimi. Demokracja, czyli wyrażony w wolnych wyborach głos obywateli wydawał się mieć drugorzędne znaczenie. Elity wiedziały lepiej, co jest dobre, a co złe dla rządzonych. Ciemny lud powinien cieszyć się coraz większym dobrobytem (konsumpcją) i pozostawić politykę tym, którzy w swoim mniemaniu znali się na niej lepiej od ich.

Merytokracja może być sposobem na rządzenie. Tyle tylko, że polityczne elity zachodu toczy od dawna rak korupcji. W ostatnich dwóch dekadach w każdym z krajów Zachodu wyszły na jaw skandale korupcyjne, które mniej lub bardziej przekształciły krajowe sceny polityczne. Symbolem europejskich elit politycznych jest po dziś dzień wielokrotny włoski premier Giulio Andreotti, uwikłany w skandale korupcyjne i współpracę z sycylijską mafią. Gdy jego podejrzane interesy zaczęły wychodzić na jaw, Włosi odesłali do lamusa historii całą swoją klasę polityczną. I trudno się dziwić, że zamiast mafiosów woleli komików.

***

Dziś trudno nie zauważyć końca trwającego w ostatnim ćwierćwieczu tzw. porządku pozimnowojennego. Charakteryzowała go m.in. wiara w to, że w polityce globalnej mniejszą rolę spełniać będą tradycyjne mocarstwa, a ich miejsce zajmą coraz bardziej centralizujące się obszary integracyjne, które stopniowo będą ewoluowały w kierunku quasi-imperiów. Wzorcowym przykładem takiej ewolucji miała być Unia Europejska, która miała stać się imperium równym Stanom Zjednoczonym. Ten projekt okazał się niczym więcej jak kolejną utopią powstałą w głowach wyobcowanych elit. Zamiast integracji wkraczamy w okres dezintegracji. Unii Europejskiej zamiast mocarstwowej potęgi zagraża impotencja i rozkład.

Te procesy stanowić będą szczególne wyzwanie dla polskiej polityki zagranicznej, która w ostatnim ćwierćwieczu znajdowała się w niezwykle komfortowej sytuacji. Realizację interesów narodowych rozumiała jako wpasowanie się w konstelację powstałą wskutek prymatu osi Waszyngton-Berlin. Dzięki temu Warszawa stała się członkiem dwóch ekskluzywnych klubów Zachodu: NATO i Unii Europejskiej. Dziś nie ma tej osi i tworzy się nowa konstelacja, którą charakteryzować będą coraz silniejsze podziały na naszym kontynencie.

Nowy układ równowagi jeszcze nie powstał. Trudno powiedzieć, jak długo zajmie jego tworzenie. W najbliższych latach będziemy musieli sprostać wielu ruchom odśrodkowym. Zarysowane wcześniej podziały prowadzić będą do narastania konfliktów międzynarodowych. Polska dyplomacja stanie przed bardzo trudnym zadaniem. Ale także i szansą na rzeczywistą podmiotowość.

Polska nie jest i w najbliższej dekadzie nie stanie się mocarstwem. Nie jest również krajem małym, który skazany jest na rolę klienta. To międzynarodowe „niedookreślenie” jest naszym przekleństwem, ale i szansą, ponieważ pozwala realnie myśleć o podmiotowości. Tę ostatnią uda się osiągnąć tylko pod jednym warunkiem, że nie będziemy orientować się tylko na jeden z konkurujących obecnie ośrodków siły (potęgi). Wtedy bowiem sprowadzimy Polskę do roli podrzędnego satelity. Uzyskanie roli podmiotowego gracza będzie możliwe tylko pod warunkiem, że nauczymy się skutecznie grać na wielu fortepianach.

Krzysztof Rak

Warsaw Institute