Tak tedy król ten ponad wszystkich monarchów polskich dzielnie rządził rzeczą pospolitą, albowiem jak drugi Salomon podniósł do wielkości dzieła swoje – Hic igitur rex ultra omnes principes Polonie rem publicam strenue gubernabat, nam velut alter Salomon magnificavit opera sua”. W tych patetycznych słowach anonimowy autor Kroniki katedralnej krakowskiej, spisywanej niedługo po śmierci ostatniego Piasta na polskim tronie, sławił panowanie Kazimierza Wielkiego. Cały chór podobnie brzmiących głosów śpiewał będzie przez następne wieki sławę Kazimierza – mądrego budowniczego dobrobytu „rzeczy pospolitej”. Nie od razu jednak syn Łokietka wyrósł na drugiego Salomona.

Zanim zaczął mądrze wyposażać polski dom, musiał najpierw utrwalić jego granice, umocnić ściany. Spróbować przynajmniej odzyskać to, co zostało wcześniej utracone. A to nie było łatwe. Po pierwszych siedmiu latach rządów, kiedy się z Kazimierzem i polityczną historią Polski rozstaliśmy w poprzednim tomie, nie udało mu się rozwiązać żadnego z zadań, które umierający ojciec zostawił w swoim testamencie. Sprawą główną, tak postrzeganą również przez pokolenie rycerskich i dyplomatycznych kombatantów Łokietka, teraz starszych doradców Kazimierza, było odebranie Pomorza Gdańskiego, Kujaw i ziemi dobrzyńskiej, zagarniętych przez Krzyżaków. To była świeża rana. Dotkliwa także dlatego, że dotyczyła bezpośredniego rodowego dziedzictwa Kazimierza, jego ojca i dziada – czyli Kujaw. Sprawa druga, jeszcze trudniejsza, to Śląsk, który już od pół wieku wchodził przez umowy lenne książąt poszczególnych jego dzielnic pod zwierzchność najpierw Przemyślidów, a następnie Luksemburgów. Jan Luksemburski zhołdował także Mazowsze. Walka jednocześnie z Luksemburgami i Zakonem krzyżackim doprowadziła państwo Łokietka na krawędź katastrofy. Dzielność rycerska wykazana w 1331 r. przez obrońców Polski na Radziejowskim Polu (pod Płowcami, jak kto woli), ocaliła odnowione Królestwo. Nie mogła jednak, wobec ogromnej dysproporcji sił, wyrwać ani Śląska Luksemburgom, ani Pomorza Krzyżakom, ani też usunąć czeskiej zwierzchności znad Mazowsza.

Na kim można było się oprzeć, gdzie znaleźć pomoc? Sojusz z pogańską Litwą, bardzo kosztowny w chrześcijańskiej Europie, dał Polsce na pewno wytchnienie od najazdów samej Litwy. Rozluźnił się jednak z chwilą śmierci pierwszej żony Kazimierza, królowej Anny, córki Giedymina w maju 1339 r., a wygasł zupełnie w następnym roku, kiedy Kazimierz upomniał się o prawo do spadku po Bolesławie Jerzym, swym krewnym z piastowskiej dynastii, władcy Rusi halicko-włodzimierskiej. Książęta litewscy chcieli dostać ten łakomy kąsek dla siebie, tak jak całą resztę Rusi. Zaczęła się walka o ten ruski spadek i ona musiała przeciwstawić Kazimierza i Giedyminowiczów – przynajmniej na tym terenie.

Skoro Litwa nie była już sojusznikiem, to z silniejszych sąsiadów Królestwa Polskiego pozostawała jeszcze do rozważenia w owej roli Marchia Brandenburska, znajdująca się pod władzą cesarskiego rodu Wittelsbachów. Od 1320 r. margrabstwo brandenburskie formalnie dzierżył najstarszy syn cesarza Ludwika IV, także Ludwik, jeszcze wtedy małoletni. Z Marchią, od czasu ostatecznego zagarnięcia Pomorza Gdańskiego przez Krzyżaków, Polska nie miała zasadniczego sporu terytorialnego. Sojusz był pod tym względem możliwy. Tylko jednak przeciw Luksemburgom, których cesarz Ludwik IV Wittelsbach musiał uznać za swoich najważniejszych konkurentów w walce o władzę nad Rzeszą. Jako cesarz, Ludwik był opiekunem Zakonu krzyżackiego, co też uroczyście potwierdził w lipcu 1338 r. Uczynił tak w geście otwarcie skierowanym przeciwko polskim staraniom o odzyskanie Pomorza, między innymi dlatego że Polska znajdowała w owym czasie poparcie dla swoich dyplomatyczno-sądowych zabiegów o wyprocesowanie Pomorza u papieża. A cesarz Ludwik IV był od lat w śmiertelnym konflikcie z awiniońskim papiestwem.

Czy mógł zatem Kazimierz liczyć w walce o Pomorze na papieża? Benedykt XII, panujący nad Kościołem z Awinionu od 1334 do 1342 r., nie był głuchy na argumenty, jakich dostarczali polscy dyplomaci. Nakazał, jak pamiętamy, przeprowadzenie procesu karnego w sprawie zagrabienia ziem, morderstw i gwałtów dokonanych przez Krzyżaków. Proces, przeprowadzony w Warszawie w 1339 r., zakończył się wyrokiem nakazującym Zakonowi zwrot wszystkich zagrabionych ziem i wypłacenie ogromnego odszkodowania. Krzyżacy wyr. oczywiście nie przyjęli i umieli odwieść Benedykta XII od jego ostatecznego zatwierdzenia. Papież zaproponował na początku 1341 r. oddanie sporu Polski z Zakonem pod jeszcze jeden arbitraż. Tym razem mieliby go sprawować trzej biskupi – krakowski, chełmiński i miśnieński. Benedykt z góry jednak przesądził, że Kujawy i ziemia dobrzyńska, jako mieczem, nieprawnie przez Zakon zdobyte, muszą być Polsce zwrócone wraz z odszkodowaniem 10 tys. florenów. W kwestii ziemi chełmińskiej, michałowskiej i Pomorza Gdańskiego papież otwierał drogę do uprawomocnienia krzyżackiego panowania.

Pozostawał w tej sytuacji jeden tylko sojusznik: król węgierski, Karol Robert. Filarem tego sojuszu było małżeństwo Karola Roberta z Kazimierzową siostrą – Elżbietą Łokietkówną. Umacniała ów filar nadzieja węgierskiego władcy, na razie bardzo jeszcze niepewna, ale towarzysząca już być może od samego ślubu Andegawena z Łokietkówną, na uzyskanie praw do korony polskiej. Oczywiście – był młody, bezdyskusyjny następca Łokietka, Kazimierz. Był jednak już jedynym pozostałym przy życiu bezpośrednim spadkobiercą starego króla. Mógł umrzeć nie doczekawszy się sam legalnego męskiego potomka – wtedy to na syna jego siostry, królowej węgierskiej, przejść mogły prawa do tronu Piastów. Biograf Kazimierza Wielkiego, Jerzy Wyrozumski, domyśla się, że już w 1327 r., kiedy 17-letni Kazimierz ciężko zachorował, Łokietek mógł właśnie obietnicą sukcesji po sobie przyciągnąć Karola Roberta do pomocy przeciw Luksemburgom. Formalne układy sukcesyjne, korzystne dla Andegawenów węgierskich, zostały zatwierdzone przez samego Kazimierza na zjeździe wyszehradzkim w 1335 r., albo na kolejnym spotkaniu z Karolem Robertem, także w Wyszehradzie w 1338 albo 1339 r. Kazimierz zbliżał się dopiero do trzydziestki, ale z małżeństwa z Anną Giedyminówną miał tylko dwie córki. Po śmierci Anny mógł oczywiście ożenić się ponownie i uzyskać upragnionego męskiego potomka – ale jak długo go nie miał, tak długo Andegawenowie węgierscy mieli prawo spoglądać na Królestwo Polskie jak na swoje przyszłe dziedzictwo. Wojować z Zakonem nie mieli jednak zamiaru. Wzrok Karola Roberta i Elżbiety zwrócony był raczej na południe, ku Neapolowi, gdzie odsłaniały się widoki na objęcie tronu przez jednego z ich synów, wobec wygaśnięcia linii męskiej tam panującej gałęzi Andegawenów. Negocjacje w sprawie poślubienia dziedziczki Neapolu, Joanny przez syna Karola Roberta, Andrzeja, były prowadzone od 1333 r., a uwieńczone zawarciem małżeństwa w 1342 r. Żeby udała się ta neapolitańska sukcesja, Karol Robert nie mógł ani rozpraszać zbyt daleko na północ swoich sił, ani też narażać się papieżowi, czy prowokować do starcia potęgę Luksemburgów. Pozostawał więc sojusznikiem Kazimierza lojalnym, ale niezbyt czynnym.

Kazimierz, szukając jakiejś szansy poprawienia swojej pozycji w dyplomatycznej rozgrywce z Zakonem, przyjął w tej sytuacji ofertę, jaką przedstawili mu Luksemburgowie. Już w czerwcu 1340 r. gościł w Krakowie obu synów króla Jana – margrabiego Moraw, przyszłego następcę tronu czeskiego i cesarza, Karola IV, a także Jana młodszego, księcia Tyrolu. Luksemburgowie być może już wtedy zaoferowali niedawno owdowiałemu Kazimierzowi rękę swojej siostry, Małgorzaty, która także właśnie owdowiała, pochowawszy w 1339 r. swego męża, Henryka, księcia dolnobawarskiego. Ceną za poślubienie Luksemburżanki była oczywiście rezygnacja z pretensji Kazimierza do zhołdowanego przez jej ojca Śląska. Król Polski, stając się zięciem króla Czech i szwagrem jego następcy, umacniałby z pewnością swój prestiż i zabezpieczał granicę swojego państwa od południowego zachodu. Mógłby pełną energię poświęcić na utwierdzanie swego panowania na ziemiach ruskich. Czy jednak Luksemburgowie poparliby Kazimierza przeciw Zakonowi? Raczej nie, choć też nie wystąpiliby może już w charakterze sojuszników Zakonu przeciw Polsce, jak to wcześniej bywało. Na pewno natomiast osłabiony zostałby sojusz polsko-węgierski, bowiem pod znakiem zapytania stanąć mogła sukcesja Andegawenów na Wawelu.

Wyobraźmy sobie bowiem, że Kazimierz ożeniłby się z Małgorzatą i doczekał z nią synów. Nie byłoby unii polsko-węgierskiej, nie pojawiłaby się w przyszłości Jadwiga – wnuczka Karola Roberta i Elżbiety Łokietkówny – na polskim tronie. I nie byłoby unii polsko-litewskiej. Trwałaby dynastia piastowska, złączona bliżej z czeskim, luksemburskim ośrodkiem politycznych i kulturowych wpływów. Tak się jednak nie stało.

Kazimierz był ślubem z Małgorzatą szczerze zainteresowany. Trzy lata młodsza od niego wdówka spodobała mu się, kiedy ją ujrzał w Pradze latem 1341 r., dokąd przybył z wielkim orszakiem, by dokonać aktu zaślubin. Małgorzata, chora już od jakiegoś czasu, zmarła jednak w przeddzień ślubu. Pomimo śmierci narzeczonej, król Polski podtrzymał projekt sojuszu z Luksemburgami, 13 lipca 1341 r., w dniu pogrzebu Małgorzaty, wystawiony został dokument, w którym Kazimierz zobowiązywał się wobec króla Jana Luksemburskiego i jego następcy Karola – „we wszystkim jak ojca własnego i brata rodzonego słuchać i przeciwko wszystkim wrogom pomagać”. Wszystkim – z wyjątkiem władcy Węgier, z którym Kazimierz nie chciał wcale zadrażniać stosunków. Drugim zaznaczonym w układzie wyjątkiem był siostrzeniec Kazimierza, Bolko II świdnicki, ostatni Piast na Śląsku, który się Luksemburgom nie kłaniał i bronił związków swego księstwa z Polską. Dodatkowo zobowiązał się Kazimierz nie wstępować w przyszłości w małżeńskie związki bez porozumienia z Karolem Luksemburskim, ani też nie wydawać swoich córek bez jego rady. 

Andrzej Nowak, Dzieje Polski, T. III, wyd. Biały Kruk, Kraków 2017, s. 33-45.