Wniosek o autolustrację złożyłem po raz pierwszy, kiedy pojawiła się taka możliwość. Jako, powiedzmy, funkcjonariuszowi systemu w końcowej fazie PRL (byłem sekretarzem KC PZPR i posłem na Sejm z listy PZPR) do pewnego czasu – co jest logiczne – nie mogłem możliwości wnioskowania o autolustrację. Jednak w związku z licznymi oskarżeniami, które padały ze strony głównie SB oraz Jerzego Urbana (na łamach „Nie” to się powtarzało się w wielu tekstach), zgodnie z obowiązującym prawem, wystąpiłem o autolustrację.

 

W 2009 roku Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł, że Urban nie musi mnie przepraszać i publikować sprostowania twierdzeń, że byłem agentem SB. To orzeczeniem w apelacji zostało podważone, wręcz zdruzgotane. Sąd apelacyjny orzekł, że wyrok nie mieści się w ogóle w żadnych kryteriach. Sprawa z Urbanem na powróciła jednak na nowo w pierwszej instancji. Ten wyrok tak naprawdę nie ma żadnej wartości, ponieważ sąd apelacyjny orzekł, że jest to wyrok całkowicie niekompetentny, co więcej, podważa wszystkie obowiązujące w Polsce zasady prawne.

 

Moja sprawa z Urbanem nie powróciła w apelacji, ale Sąd Apelacyjny cofnął ją do ponownego rozpatrzenia. Ilość uchybień na moją niekorzyść w tym pierwszym procesie była ogromna. Zresztą, to nie nowość dla osób procesujących się z esbecją. Dlatego, przekonany przez mojego pełnomocnika, wystąpiłem z wnioskiem o autolustrację.

 

Gdybym nie liczył na korzystne dla mnie rozwiązanie tej sprawy, to nie składałbym wniosku o autolustrację. Rzadko się zdarza, by ktoś, spodziewając się negatywnego orzeczenia sądu, występował z takim wnioskiem. Podobnie, jak równie rzadko dochodzi do sytuacji, w której dawni funkcjonariusze systemu, PZPR i nie tylko, udowadniają, że byłem agentem i - jak twierdzą – donosiłem na członków partii.

 

Not. eMBe