W poniedziałek Aleksiej Nawalny wezwał do bojkotu wyborów prezydenckich w Rosji, zaplanowanych na marzec. Rosyjski opozycjonista zrobił to po decyzji Centralnej Komisji Wyborczej, która uznała, że Nawalny nie ma prawa ubiegać się o urząd prezydenta, ze względu na ciążące na nim wyroki sądowe. 

"Zamierzamy sprawić, aby ten bojkot wyborców był ważniejszym, znaczącym procesem politycznym, niż same wybory, chociaż nie jest to wybór, ale ponowna nominacja, w której właściwie nikt nic nie robi"- powiedział wówczas polityk. Rosyjskie władze chcą teraz, aby służby sprawdziły, czy nawoływania Nawalnego do bojkotu wyborów prezydenckich są zgodne z prawem. 

Jak zapowiedział opozycjonista, 28 stycznia w całym kraju mają odbyć się demonstracje. Nawalny liczy, że "strajk wyborców" znacznie obniży frekwencję w marcowych wyborach. Przedwyborcze sondaże nie pozostawiają złudzeń. Obecny prezydent, Władimir Putin, jest ich zdecydowanym faworytem. 

"Będziemy wykorzystywać naszą olbrzymią sieć, którą stworzyliśmy w całym kraju, aby przekonać obywateli Rosji, by nie brali udziału w wyborach, aktywnie je bojkotowali, aby jak najmniej osób przybywało do wyborów, by obserwować każdą stację sondażową i ilu ludzi przyjeżdża, aby nie pozwolić reżimowi na wytworzenie frekwencji, ponieważ frekwencja jest ich jedynym celem"- poinformował opozycyjny polityk. Rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow zapowiedział, że służby będą musiały "dokładnie przeanalizować" wezwania polityka do bojkotu, aby sprawdzić, czy są one zgodne z prawem. Zdaniem Pieskowa, decyzja rosyjskiej Centralnej Komisji Wyborczej o uniemożliwieniu Nawalnemu startu w wyborach prezydenckich, nie ma wpływu na ich prawowitość. 

yenn/Radio Maryja, Fronda.pl