W ostatnich dniach zrobiłem z siebie idiotę chodząc po warszawskich księgarniach i pytając o Tomasza Manna. Byłem w kilku, które należą do głównych sieci: w empiku, Matrasie, Dedalusie, Merlinie. Sprawdzałem w sklepach i on-line. Nie ma niczego nawet u „Prusa” na Krakowskim Przedmieściu. W księgarni bibliofilskiej powiedział zdumiony księgarz, że jestem pierwszym klientem, który o to pyta. Jednak nigdzie nie usłyszałem, że „taki tu nie pracuje”.

Wreszcie coś znałem w księgarni obok Uniwersytetu. „Czarodziejska góra”. A cóż to za książka nie na dzisiejsze czasy! Akcja trwa siedem lat i źle się kończy. Jest cały rozdział o tym, że pada śnieg i mało co widać, ale nie można oderwać wzroku od lektury, tak to jest napisane jako metafora ludzkiego życia. Powieść ma 800 stron, dosyć, żeby przywiązać się do głównego bohatera. Lecz po tylu stronach nie wiadomo, czy Hans Castorp przeżył I wojnę światową.

Tomasz Mann wydał to arcydzieło po 12 latach pracy w roku 1924. Choć fabuła dzieje się w alpejskim sanatorium dla gruźlików, to przedstawia panoramę ideową Europy na progu I wojny światowej. Maestro przenika atmosferę lecznicy wszechobecną śmiercią znając wynik wojny dla Niemiec i kontynentu. Oto rzecznik postępu rodzaju ludzkiego a z drugiej strony czarnej reakcji walczą o duszę młodego patrycjusza.

Mann w genialnym skrócie przedstawia komunizm jako zdegenerowany jezuityzm w postaci pana Naphty. Tylko czemu, ach czemu rzecznika humanizmu, postępu i wszelkiej pomyślności - pana Settembriniego ukazuje jako obdartusa i konsekwentnie przezywa go „kataryniarzem”? Pan Settembrini został uformowany przed kataklizmem a Mann go przeżył doświadczając na sobie wielkie rozczarowanie. W sierpniu 1914 napisał esej, że wojna jest „ogromnie twórczym wydarzeniem”; pomaga pobudzić „narodową jedność i wzniosłość moralną”. Po latach kończy powieść wstrząsającym obrazem bezsensownej rzezi młodzieży europejskiej.

Jest również wątek polski. Jezuito-komunista Naphta popełnia samobójstwo w trakcie pojedynku z postępowym oponentem. Do zwarcia dochodzi przez nieznośnie honorową atmosferę wywołaną w obronie czci żony jednego z polskich kuracjuszy, a siedzącego w jadalni przy „rosyjskim stole”. Czyżby wielki pisarz przeczuł Solidarność, to wzmożenie nasze godnościowe z Matką Boską w klapie które pomogło w samo-demontażu komuny?

Kończąc „Czarodziejską górę” Mann nie wiedział, że czeka go następna wojna. Ukazał ją w „Doktorze Faustusie” wydanym trzy lata po zakończeniu walk. O rzezi nie ma wprost ani słowa, są tylko aluzje narratora. Jest za to kompozytor, który zawiera pakt z diabłem. Wyrzekł się miłości i oddał duszę, żeby całkiem odmienić muzykę. Jak III Rzesza oddała diabłu ducha kultury niemieckiej, żeby wywrócić po swojemu europejski ład.

Czy warto dzisiaj czytać Tomasza Manna, który zmarł ponad 60 lat temu? Owszem, bo pokazuje, jak śledzić ducha epoki i którędy skrada się do nas groza. Uwagę przyciągają dzisiaj „con artist” jak mówią w Ameryce, czyli zręczny oszust; morderczy kagiebista; i zimny drań. Każdy z nich trzyma palec na nuklearnym guziku. Elita Silicon Valley i Wall Street kupuje luksusowe schrony przeciwatomowe i antyrewolucyjne albo zaczyna się przenosić do Nowej Zelandii. A są to ludzie najlepiej poinformowani o stanie cywilizacji.

W paplaninie komentatorów politycznych nie znajdziemy ducha czasu. Lecz uchwyci go metafora artysty i żeby to był pisarz, bo literatura umożliwia rozmach intelektualny. Ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie o takiej książce, a może być gruba, będę wdzięczny za info. I znów zrobię z siebie idiotę pytając o tytuł w warszawskich księgarniach. „Jak to, nie chce pan najnowszego dzieła takiego a takiego z naszej listy przebojów?!” Nie chcę.

Krzysztof Kłopotowski/sdp.pl