Poglądy brytyjskich muzułmanów i poglądy reszty Brytyjczyków dzieli prawdziwa przepaść.

“Co tam słychać w świecie?”, zapytałem żonę przeglądającą pierwszą gazetę po tygodniowej, błogiej przerwie w kontakcie z resztą kraju, bez Internetu i telefonu.

„Głównie muzułmanie”, odparła, przewracając strony gazety. „Inne tematy też, ale głównie muzułmanie”. No tak. Jako optymista z natury miałem nadzieję, że podczas naszej tygodniowej nieobecności nadejdzie owo często obiecywane islamskie oświecenie, a pokój i miłość zapanują od indonezyjskich dżungli Banda Aceh po malownicze tarasy w angielskim Kirklees. A tu nic z tych rzeczy. Oni, całkiem pokaźna ich liczba, nadal swoje.

Najpierw przyszedł niesmak po świetnym filmie Trevora Phillipsa o muzułmanach w Wielkiej Brytanii. Dowiadujemy się z niego, że według badań ICM dwie trzecie angielskich muzułmanów nie wydałoby innego muzułmanina, bez względu na to, ile rycyny trzymałby w swoim ogródku.

Nie poprawia humoru fakt, że praktycznie żaden z nich nie podziela naszego światopoglądu, nie chce się integrować, a o Żydach wypowiada się w sposób, który nawet szef SA Ernst Röhm uznałby za zbyt ostry. Niesmak pogłębiły wywiady z muzułmanami na stronach „Guardiana”, którzy uznali film za „tworzący podziały” – czyli nawet ci, którzy sami nie chcą wysadzić się w powietrze, bardzo chętnie atakują tych, którzy pokazują, jak naprawdę wygląda sytuacja.

Następnie jest wstrząsająca historia sklepikarza z Glasgow, Asada Shaha, praktykującego islam ahmadijja, którego zasztyletował inny muzułmanin, bo ten rzekomo uraził jego uczucia. Podczas gdy meczet centralny w mieście jest „zaszokowany” morderstwem, jego główny imam Maulana Habib Ur Rehman przedtem już wychwalał tego muzułmanina, który zabił bluźniercę.

Tymczasem w różnych meczetach w kraju znaleziono ulotki nawołujące do likwidowania pokojowo nastawionych wyznawców islamu ahmadijja, a na Facebookowej stronie Anti Qadianiat przeczytać można było radosne „gratulacje od wszystkich muzułmanów” z powodu zamordowania Shaha, pod którymi pojawiło się wiele pozytywnych komentarzy z całego świata islamu.

W Wielkiej Brytanii nie było jeszcze żadnej sprawy o podżeganie do nienawiści religijnej przeciw któremuś z muzułmanów nawołujących do mordowania wyznawców ahmadiji, chociaż nawoływanie takie ma często miejsce.

Następnie w „Timesie” przeczytałem, że spora część opłacanych przez rząd muzułmańskich kaznodziei zamiast przykładnie namawiać do przestrzegania prawa, zachęca i tak już nieproporcjonalnie dużą (w stosunku do odsetka muzułmanów w społeczeństwie) liczbę muzułmańskich więźniów do ekstremizmu. Płacimy 200 islamskim kaznodziejom po 40.000 funtów na głowę za to, żeby pogłębiali w muzułmańskich rzezimieszkach nienawiść do zachodnich wartości i poczucie bycia ofiarą.

Większość z nich – według „Timesa” 70% – wywodzi się z islamskiej szkoły deobandi. Tak samo jak muzułmanie nawołujący do eksterminacji wyznawców odłamu ahmadijja. Uczeni deobandi wywarli duży wpływ na Talibów, a ich kredo odbija się echem w działaniach pakistańskich organizacji terrorystycznych (chociaż w Pakistanie ideologia ta jest zakazana). Czy naprawdę myśleliśmy, że opłacanie ich w czymś pomoże? Jakie słowa skierowane do więźniów spodziewaliśmy się od nich usłyszeć? Szyjcie grzecznie te worki pocztowe i znajdźcie ukojenie w Jezusie Chrystusie?

Najprawdopodobniej chcieliśmy wierzyć, że ci duchowni są „umiarkowani”, że są przeciwwagą do „ekstremistów” – to błąd, który przez ostatnich 15 lat co chwilę powtarzamy. Jest to konsekwencja naszej desperackiej wiary w to, że sama religia jest bez zarzutu: problem jest jedynie z kilkoma złymi ludźmi, „ekstremistami”. Te pojęcia jednak nijak się mają do skłóconych i wojowniczych islamskich plemion.

Pamiętam jak dekadę temu wybuchła wrzawa, gdy ówczesny burmistrz Londynu Ken Livingstone zaprosił egipskiego kaznodzieję Jusufa al Karadawiego na przyjacielskie rozmowy, prawdopodobnie za pieniądze podatników. Wielu ludzi protestowało, nazywając Karadawiego ekstremistą, który nie powinien zostać wpuszczony do kraju. Protestowali nawet sami muzułmanie, zdaniem Kena jednak Jusuf był umiarkowany.

Przyjrzyjmy mu się więc: człowiek ten popiera zabijanie apostatów, mordowanie izraelskich cywili, biczowanie homoseksualistów, wycinanie łechtaczek kobietom, bezwarunkowo popiera Hezbollah, a zgwałcone kobiety muszą jego zdaniem dowieść, że dobrze się prowadzą, zanim ktokolwiek potraktuje je poważnie.

Jednak w szerszym kontekście świata islamu Ken Livingstone miał rację – Jusuf jest umiarkowany. Mówi na przykład, że nieposłuszne żony mężowie powinni bić tylko w ostateczności i to nie używając kija. To taki Menzies Campbell* islamu, który zajmuje liberalne stanowisko w łonie swej ideologii. Jest też pobłażliwy wobec homoseksualistów – trzeba wychłostać tych zwyrodnialców, ale nie trzeba ich od razu zrzucać z wysokich budynków. Pojęcia „ekstremista” i „umiarkowany” tylko wzmacniają nasze zbiorowe iluzje. Są bez sensu. Prowadzą do problemów, które widzimy dziś w przypadku opłacanych przez państwo muzułmańskich kapelanów siejących nienawiść w celi za celą.

Deobandi też uchodzili za „umiarkowanych” i rzeczywiście, w porównaniu do niektórych salafitów i wahabitów generalnie są bardziej do rzeczy. Nie wszyscy upierają się przy zabijaniu wyznawców ahmadiji czy każdej innej sekty islamu, której członkowie nie wierzą dokładnie w to, w co oni sami wierzą.

Jednakże, chociaż istnieje zdrowa strużka czystej wody, dzieląca poglądy brytyjskich muzułmanów od tego, w co wierzą muzułmanie w Państwie Islamskim, to jednak prawdziwy ocean dzieli ich poglądy od tego, w co wierzą pozostali z nas, tu, w Wielkiej Brytanii.

za: euroislam.pl